wtorek, 17 listopada 2009

Pokaz mody

Przy okazji oglądanego w telewizji pokazu mody przypomniało mi się, że ja również o mały figiel nie uczestniczyłem w takowym pokazie, ale na swój sposób.
Ale zacznijmy ad rem (jak mawiali starożytni Rzymianie). W wojsku ostatnie pół roku było się „rezerwą”. Tu dla wyjaśnienia, że inaczej niż w innych formacjach pół roku byłem „na szkółce podoficerskiej” (z której wychodziło się starszym szeregowym), a potem już w pułku, dokąd zostałem wysłany drugie pół byłem „kotkiem”, następne zaś pół „wice rezerwą”. Moment inauguracji ostatniego półrocza był zawsze dostojny i uroczysty. Apogeum tej uroczystości było ostateczne i całkowite obcięcie ogona, po którym można już było tytułować się "panem". W imprezie jako widzowie obowiązkowo uczestniczyć musiały kotki (niech młodzież się uczy dobrych manier). Przełomowym zaś momentem było przekroczenie 150 dnia do cywila. Każdy „pan” obowiązkowo miał przy sobie krawiecki centymetr i po obiedzie (obiad zjedzony, dzień zaliczony) następowało uroczyste obcięcie przeżytego już dnia na onym centymetrze.
W takiej miłej atmosferze dożyłem ostatniego miesiąca służby. W tym też czasie przybył do mnie znajomy pisarczyk (też już „pan”) z wiadomością, że w sztabie znajduje się wniosek o awans dla mnie na kaprala. Domagał się za taką wiadomość poczęstunku. Mocno nie w smak była dla mnie ta wiadomość. Zgodnie z naszą ówczesną wiedzą kaprali w pierwszej kolejności powoływano później na ćwiczenia rezerwistów. Gdyby taki wniosek dla mnie nadszedł pół roku wcześniej jakoś bym to przeżył, ale teraz to zgroza.
Umówiłem się z jeszcze dwoma kolegami, że idziemy na miasto. Przepustki stałe mieliśmy jako dowódcy drużyn w kieszeni. Miło spędziliśmy czas w znajomej knajpce i odczekawszy do godziny dwudziestej trzeciej zaczęliśmy się zbierać do koszar (termin powrotu z przepustki mijał z godziną dwudziestą drugą). Ponieważ było ciemno i cicho umilaliśmy sobie powrót śpiewając na kilka głosów znajome pioseneczki (głos mile rozchodził się). Dowiedzieliśmy się później, że dowódca warty dostał zgłoszenie od komendanta milicji, że jacyś osobnicy śpiewają o tak późnej porze piosenki o rezerwie i takie tam różne, następnie dowódca pułku (po drodze przechodziło się obok osiedla kadry) wydał polecenie, aby tych wesołków (mięsko, mięsko, mięsko). Gdy zobaczyliśmy w oddali w świetle bramy wejściowej do koszar, że wychodzą zeń jakieś postacie przestaliśmy śpiewać. Był to oczywiście patrol po nas. Na wartowni zabrano nam pasy i prościutko do celi. Zdążyliśmy tylko w międzyczasie powiadomić o wypadku nasz dywizjon i przyniesiono nam poduszki. O piątej rano zbudził nas ryk syreny oznajmiający alarm pułku. Ucieszyłem się że mamy jeszcze około godziny spania. Nie myliłem się. Ponieważ komplet dowódców drużyn posterunku radiolokacyjnego był akurat w jednym zamkniętym pomieszczeniu odpowiednie czynniki spowodowały, że nas uwolniono. Po alarmie oczywiście prasowanie wyjściowych mundurów i raport u dowódcy pułku. Nie wiedzieć czemu skończyło się tylko na jednym. Na moich oczach został podarty wniosek o awans. Wymierzywszy mi tak dotkliwą karę, z dowódcy pułku zeszło powietrze i podarował pozostałym przewinienie. Niestety, mój dowódca dywizjonu nie dał się nabrać na moją skruchę i wymierzył mi dodatkową nieformalną karę. Ostatni miesiąc to czas, w którym rezerwiści jadą do domów po CYWILNE CIUCHY. Już wcześniej przezornie wszyscy wybrali swoje urlopy taryfowe i obecnie po kolei jechali na urlopy w nagrodę za coś tam. Mój dowódca oznajmił mi, że nie wystąpi o udzielenie mi urlopu okolicznościowego.
Tu dopiero przychodzimy do meritum niniejszej gawędy. Po przyjeździe z urlopu następował obowiązkowy pokaz przywiezionej garderoby. Na świetlicy łączyło się stoły w wybieg jak dla modeli. Delikwent przebierał się w swoje ubranie i wszyscy z zachwytem je oglądali. Znalazł się a jakże spiker, który dokładnie i ze szczegółami objaśniał poszczególne detale garderoby oraz nowinki w obowiązującej męskiej modzie. Całość przyjmowana była przez publikę z głośnym aplauzem. Pokaz kończył się życzeniami pomyślności w cywilu i powinszowaniem za pięknie wykonany seans.
Trzy dni przed pójściem do cywila dowódca zmiękł i wypisał mi dzień, czy dwa dni urlopu. Powiedziałem mu, żeby się tym urlopem wypchał. Jadę do cywila w ubraniu wojskowym, albo poczekam sobie jako rezydent w koszarach, aż matka przyśle mi ubranie pocztą. Sama podróż z zadupia 80 kilometrów od Łodzi do Wałbrzycha i z powrotem trwałaby dłużej. Ponieważ przetrzymywanie cywila w koszarach bez powodu nie wchodziło w grę, dostąpiłem uroczystego zdegradowania mnie do stanu cywilnego (wszystkie te imprezy działy się wieczorami, kiedy kadry nie było już w koszarach). W mundurze wyjściowym odpruto mi moje dystynkcje oraz zlikwidowano zwężenie spodni (które to zgodnie z obowiązującą wśród żołnierzy modą wszyscy jakoś sobie robili. Kadra na takie praktyki dziwnie patrzała przez palce). Ostatniego dnia mojej służby w wojsku oznajmiono mi, że nie pojadę jak cywilbanda bez pasa, czapki i jeszcze czegoś tam, tylko dostaję rozkaz wyjazdu jako żołnierz. Trzeba było na powrót przyszywać moje dystynkcje. Nie pozwoliłem na przyszycie oryginalnych tasiemek przetykanych niby to srebrną nitką, tylko odprułem troczki od kalesonów, wyprasowałem je i te mi przyszyto.
Do cywila jechałem jak ostatnia łajza. Czyściutkie dwie belki na pagonach, spodnie nie zwężone, długi płaszcz i przepisowy drut w czapce powodujący, że czapka okrąglutka jak patelnia. Ostatnia oferma. Na jakiejś stacji miałem przesiadkę. Poszedłem do baru i kupiłem sobie piwo. Piję, podchodzi do mnie patrol i kapral pyta mnie specjalnie miłym głosikiem nie wróżącym niczego dobrego: co żołnierzyku piwka wam się zachciało? Książeczkę wojskową i rozkaz wyjazdu proszę! Podaję, ten czyta, potem oddaje mi i mówi: przepraszam pana.

sobota, 14 listopada 2009

Wspominki

Kolega z pracy, mój zmiennik - (byłem tak jak i on sztygarem) jako niepalący stale narzekał, że zostawiam w biurze na (powierzchni kopalni) w popielniczce niesprzątnięte niedopałki. Wtedy jeszcze nie potrafiłem zrozumieć dlaczego mu te kilka niedopałków tak bardzo przeszkadza. Przecież jak przyjdzie sprzątaczka, to i tak posprząta. Żeby mnie zdopingować pewnego razu napisał mi taki wierszyk:
Całą zmianę palacz pali i pali,
Ale na koniec zmiany pety wywali.
A jeśli nie jest tą co ryje,
To nawet popielniczkę umyje.
Myślał, że ze mną mu tak łatwo pójdzie. W odpowiedzi odpisałem mu:
Miły Jasiu. Twe wierszyki
Pomieszały moje szyki.
Popielniczki nie czyściłem,
Bo zajęty pracą byłem.
Zapatrzyłem się na cycki,
Nie umyłem popielniczki.
Gwoli wyjaśnienia co tu do rzeczy mają przytoczone w wierszyku rzeczone „cycki” podaję, że jak przystało na „męskie” pomieszczenie w owych czasach (luty 1984 rok) na poczesnym miejscu w sztygarówce umieszczona była całkiem gustowna fotografia jakiejś młodej dziewoi, która chełpiła się również swoim biustem. Cała sprawa przypomniała mi się, bo Grażka robiła porządki w swoich papierach (ewenement) i natknęła się na kartkę na której owe wierszyki były napisane. Nieszczęsny, nieopatrznie wtedy jej o zdarzeniu opowiedziałem. Ta oczywiście wymogła na mnie, żebym te wierszyki dla niej uwiecznił, a ona to skrzętnie zarchiwizowała.
Ech!! Łezka w oku się zakręciła. To były czasy. Człowiek był młody silny i całowany (Grażka może się wypierać, ale w tej sprawie nie ma prawa głosu). Świat leżał u mych stóp.
Dało się zauważyć pewne zjawisko. Otóż wskutek otwarcia się kraju w epoce „Gierkowskiej” na „Zachód”, kontakty z tamtymi krajami zaowocowały między innymi tym, że zaczęła się pojawiać literatura „piękna”. Mówiąc piękna nie mam na myśli tekstów pisanych, tylko wizualnych. Ludzie zaczęli przemycać przez granicę (a jakże jeszcze wtedy całkiem szczelną) całą masę „świerszczyków” i broszurek. Robili to nie bacząc na niebezpieczeństwo wpadki, która równała się cofnięciem paszportu. Do dobrego tonu należało mieć na podorędziu kilka egzemplarzy literatury z przemytu. Afisze i rozkładówki były szczytem marzeń każdego. O ile w biurach na powierzchni istniał jeszcze „cień przyzwoitości” i zdjęciami wyklejane były wewnętrzne strony biurek i szafek na dokumenty, o tyle w komorach oddziałowych na dole panowały inne warunki. Najokazalsze rozkładówki pyszniły się na tablicach ogłoszeń i ścianach. Człowiek z przyjemnością odczytywał z tych tablic najnowsze polecenia kierownika oddziału. Co ciekawe, te wszystkie zdjęcia w demokratycznej zgodzie istniały obok jakiegoś świętego obrazka, czy krzyża, również obowiązkowo wiszącego w każdej komorze. Mimo, że wielokrotnie przeżyłem niejedną inspekcję różnych osobistości kontrolujących i wizytujących nasze komory, to nigdy nie spotkałem się z najmniejszą uwagą o niestosowności wieszania takich rzeczy.

sobota, 12 września 2009

Co się w międzyczasie wydarzyło


Moja Grażka w marcu tego roku przeszła na emeryturę i zaczęła rozrabiać. Zaczęło się całkiem niewinnie i nawet dosyć „przyjemnie”. Zmieniliśmy rozplanowanie naszego ogródka. Trzeba było kupić odpowiednią ilość krawężników (bagatelka, około 60 metrów) i wytyczyliśmy, (to znaczy zgodnie z rodzinnym podziałem kompetencji i pracy Grażka zarządziła, a ja wykonałem) nowe rabatki i grządki. Wyszło całkiem fajnie. O tym, że ktoś musiał te krawężniki wkopać w ziemię nie wspominam. Również niestosownym wręcz wydaje się wspomnieć, że wymurowałem w tak zwanym międzyczasie całkiem spory, dwukomorowy kompostownik. Maj i czerwiec tego roku były owszem ciepłe i nie brakowało słońca. Cieszyłem się, że natura wyposażyła mnie (w miejscu, w którym plecy tracą swą szlachetną nazwę) w odpowiednią bruzdkę. Miał po czym spływać pot.
W czerwcu - po odpowiednich konsultacjach z Grażką przeprowadziłem pertraktacje z przyszłym wykonawcą, który to w początkach września, jak zapewniał zacznie robić u mnie elewację budynku. Zakres prac obejmował: likwidację istniejącego oblicowania ścian szczytowych, ocieplenie całego budynku i ponowne oblicowanie tychże szczytowych ścian nowymi deskami, a resztę ścian pokrycie nowym tynkiem. Ponadto wymiana rynien oraz założenie nowych parapetów. Całkiem nieźle. Trzeba było na czas przygotować nowe odeskowanie, to znaczy zaimpregnować i pomalować na odpowiedni kolor (brązowy). Diabli wzięli większą część emerytalnej odprawy Grażki, a miało być tak fajnie – zaplanowana była już wycieczka (nawet nie powiem gdzie, bo bym się z żałości rozpłakał).
Również w międzyczasie wymieniłem całe ogrodzenie posesji. W miejsce starego drewnianego ogrodzenia założyłem ogrodzenie wykonane z metaloplastyki (jak to się ładnie u nas nazywa). Zachowałem istniejące słupki (te do bram i furtek, jak i na przęsłach ogrodzenia). Producent produkował ogrodzenia standardowe o długości 2 metrów. Moje przęsła miały około 2,5m rozpiętości (przy ogrodzeniu drewnianym kilka centymetrów nie miało znaczenia. Kupiłem łącznie około 100 metrów ogrodzenia (nawet nie wspomnę, że diabli znowu wzięli część odprawy emerytalnej…). Trzeba było łączyć (spawać) ze sobą dwa przęsła i przycinać na odpowiednią długość, a następnie takie przęsło spawać do słupków. Całe szczęście, że jako sztygar napatrzyłem się jak spawają moi spawacze i kupiłem sobie spawarkę. Obecnie spawam (tak z przymrużeniem oka) na całkiem średnim poziomie (a tak naprawdę, to gdyby któryś z moich spawaczy spawał tak jak ja obecnie, to z tą swoją robotą zostałby wywalony na tak zwaną zbitą twarz). Gdy wykonałem ostatni już spaw w moim ogrodzeniu z przyjemnością obejrzałem swoje dzieło i całkiem machinalnie oparłem się o nowy już płot. Nie muszę dodawać, że właśnie w miejscu ostatniego spawu. Szybko cofnąłem rękę mówiąc sobie coś w rodzaju „Karol jak mogłeś być tak nieuważny i dotykać gorącego jeszcze spawu” (powiedziałem to szybko i w olbrzymim, jednowyrazowym skrócie). Czym prędzej udałem się do Grażki i powiedziałem jej, że „mam laleczkę”. Grażka zna doskonale to wyrażenie i zrobiła co trzeba. Polała mi palce nalewką z rozmarynu. Podziałało niemal natychmiast. Nie tylko zelżał ból, ale później powstały bąbel był bezbolesny. Wielka chwała Jej za to.
Jak obiecał, wykonawca (trzyosobowa ekipa) w przewidzianym terminie wziął się za moją elewacje. Aktualnie kończy ocieplać trzecią ścianę budynku. Robią sprawnie, szybko i dokładnie. Oboje jesteśmy bardzo z ich pracy zadowoleni. Grażka już kombinuje jakby poszerzyć nasz taras od strony ogrodu (następna inwestycja). Nie jestem taki, aby oponować przeciwko takim projektom (z nowym komputerem pożegnałem się już dawno).
Tak więc sprawdza się opinia, że największym dobrem człowieka jest jego wewnętrzne piękno, stałość uczuć i umiejętność planowania przyszłości połączona z marzeniami.
I tym optymistycznym akcentem kończąc obiecuję, że w następnym moim wystąpieniu również nie zapomnę dołączyć fotografii.
Nie muszę chyba wyjaśniać, że dom widoczny na zdjęciu jest domem sąsiada z naprzeciwka. Ważne tu jest ogrodzenie.

niedziela, 31 maja 2009

Zjazd

No i odbył się zjazd absolwentów. Uprzednio byłem już na zjeździe jubileuszowym organizowanym przez szkołę. Wielka oficjalna feta, która tak naprawdę wcale nie służyła do zacieśniania znajomości. Panowie dyrektorzy rozdali sobie zaszczyty i laurki oraz zaprosili jubilatów na poczęstunek. Co prawda, było później godzinne spotkanie w klasie, a potem całonocny bal na Zamku Książ, gubiliśmy się jednak w tłoku wszystkich roczników. Ogólnie nie było źle więc, gdy dowiedziałem się, że klasa organizuje coroczne prywatne spotkania bez namysłu zgłosiłem swój akces.
Impreza odbyła się w Dziećmorowicach (taka peryferyjna wioska na obrzeżach Wałbrzycha) w malowniczo położonym zajazdo-hotelu przy drodze wiodącej do Zagórza Śląskiego. Pamiętam, że jako kilkuletnie pacholę chodziłem nad zalew właśnie tą drogą, tylko że wtedy była to polna ścieżka. Obecnie wyasfaltowana. Cóż czasy się zmieniają. Nad zalewem tylko tama i droga do niej pamiętają dawne lata. Dziury na niej przypominają nasze szczęki, pełno ubytków i braków.
Oficjalne otwarcie nastąpiło po południu. Uroczyste zagajenie wykonała Ida dając tym samym sygnał do zanurzenia się w objęcia Bachusa i Obżartusa. Nikt się nie oszczędzał. Następnego dnia rankiem około godziny dziesiątej śniadanko oraz żegnanko.
Tyle jeśli idzie o relacje naocznego świadka i uczestnika wydarzeń. Szczegółów niestety nie podaję ze względów czysto autocenzuralnych. A nuż wnuk w przyszłości przeczyta, że ten czy ów był w stanie wskazującym, a obecnie jego potomek w prostej linii kandyduje do… (możliwości wiele). Czysta pożywka dla pijarowców.
Impreza jakiej wiele w życiu przeżyłem. Ta jednak zachwyciła mnie czymś innym. Natychmiast po przyjeździe znalazłem się z powrotem w mojej klasie. Z jej atmosferą i ogólną radością. Bez uprzedzeń, zawiści, podkładania sobie nawzajem różności. Każdy był tam człowiekiem, pełnoprawnym obywatelem tej społeczności. Śmiechy, żarty i wspominki, którym nie było końca.
Zdarzył się jednak wypadek, który pozornie bez znaczenia zmusił mnie do refleksji. Klasa nasza była dosyć szczególna pod względem pochodzenia. Byli wśród nas Żydzi cudem ocaleni z pogromu wojennego, greckie dzieci uciekinierów po puczu pułkowników, grupa niemieckich autochtonów, francuskich reemigrantów, emigrantów z ZSRR i jeszcze kogoś tam. Trzeba zaznaczyć, że nie spotykałem się wtedy z najmniejszymi przejawami wrogości, czy niechęci do jakiejkolwiek nacji. Otóż w pewnym momencie kolega Grek wspomniał, że między Grecją i Izraelem istnieje przyjaźń, która przejawia się między innymi tym, że oba te państwa tradycyjnie już zapraszają na swoje uroczystości wysokich przedstawicieli drugiego państwa. Dodałem, że dzieje się to mniej więcej tak, jak podczas przeszło stuletniego okresu zaboru państwa polskiego, na dworze Turcji nie chciano uznać tego faktu i niezmiennie oficjalnie pytano się, czy wśród przybyłych przedstawicieli państw znajduje się poseł polski. Na to kolega oburzył się, że w ogóle wymieniłem nazwę Turcja.
Rozmowa w ogóle nie dotyczyła tematów politycznych i moje wtrącenie też nie miało tego charakteru. Rzeczywiście ze szkoły wyniosłem świadomość, że Grecja była przez wiele lat pod okupacją turecką oraz znam fakt zaboru Cypru. Jednak z tych moich szczątkowych wiadomości nie wynikała prawda o stopniu wzajemnej niechęci (delikatnie mówiąc) obu tych narodów. Zdumiewa mnie fakt, że oba państwa nie mogą do dziś dojść do porozumienia. Gdyby tak Polska chciała rozliczać się z wszystkimi sąsiadami, to nie wiem do czego by doszło. Ze wszystkimi mieliśmy przecież jakieś konflikty, w których obie strony nie były bez grzechu.
Mile będę wspominał nasze spotkanie. Sądzą, że po owym nawet nie incydencie nie pozostanie nawet śladu. Z przyjemnością uścisnę na powitanie rękę tego kolegi za rok.

środa, 22 kwietnia 2009

Co było dalej?

Unitarkę przeszedłem prawie bezboleśnie. Byłem na szkółce podoficerskiej i nie było u nas czegoś, co dziś nazywa się falą. Wszyscy byliśmy „kociakami”. To był batalion podoficerski elewów przy oficerskiej szkole radiolokacyjnej. Ganiali nas trochę, ale głównie uczyli obsługi sprzętu.
Zostałem zaszczycony funkcją odpowiedzialnego za magazyn broni plutonu. Praktycznie nie wiązało się to z niczym, ale podczas czyszczenia rejonów mogłem zawsze udać się do wypucowanego zawsze magazynu broni celem „robienia tam porządków”. Trzeba zaznaczyć, że był to okres wprowadzania w naszej armii popularnych obecnie na całym świecie „kałachów”. Dostaliśmy je fabrycznie nowe. Zapakowane w woskowanym papierze i porządnie nasmarowane. Przez kilka dni je czyściliśmy.
Pamiętne dla mnie było drugie strzelanie (i ostatnie). Już jako "doświadczeni" żołnierze nie byliśmy tym specjalnie przejęci. Według regulaminu na strzelnicy oprócz wywieszonej flagi na wale kulochwytu, przed każdym strzelaniem trębacz-sygnalista musi nadać ostrzegawczy sygnał. Pech chciał, że nasza trąbka nie miała ustnika, więc oczywiście nie zabrałem jej z sobą, zresztą tak jak i na poprzednim strzelaniu. Strzelnica była usytuowana gdzieś około trzech kilometrów od koszar. Po przyjściu na miejsce zaczęły się planowe zajęcia. Przebiegały sprawnie i spokojnie, dopóki nie zjawił się nasz dowódca kompani. Przejął oczywiście komenderowanie zajęciami.
Zadaniem było umieścić otrzymane sześć sztuk pocisków w tarczy i to w dwóch seriach. Zważywszy, że pierwsze strzelanie polegało na wystrzelaniu trzech naboi, więc nie dziwota, żeśmy po prostu nie umieli strzelać. Zeźlony nasz kapitan, którego ulubionym powiedzeniem było „nu razwidziaju” z wyraźnym wschodnim akcentem (oczekiwał od nas lepszych wyników), wydawał regulaminowe komendy coraz bardziej podniesionym głosem. W pewnym momencie wydał komendę:
- Trębacz-sygnalista!
- Cisza.
- Zdziwiony ponowił: Trębacz-sygnalista!
- Cisza.
W tym momencie już wiedziałem co będzie za chwilę i poprawiłem na sobie oporządzenie, a coś jakby ciarki przeszły mi po plecach. Następna komenda:
- Odpowiedzialny za magazyn broni, do mnie!.
Lecę i odpowiednio się melduję.
- Dlaczego nie ma trębacza-sygnalisty?
- Bo nasza trąbka nie ma ustnika, więc nie zabrałem.
-Za pół godziny meldujecie się z trąbką!
- Tak jest!
Biegnę na skróty przez pola (w pełnym oporządzeniu). I tak cieszę się, że nie dostałem jakiejś kary. Zima, śniegu trochę powyżej kostek. Wpadam na kompanię, łapię tą nieszczęsną trąbkę i gnam z powrotem. Wyrobiłem się w wyznaczonym czasie. Akurat następna grupa miała strzelać, więc nasz kapitan dał mi komendę: „trębacz-sygnalista!” przytknąłem tą cholerną trąbkę do ust i zawołałem tru-tu-tu!!!
Udobruchany kapitan pyta mnie, czy już strzelałem. Nie. Dajcie mu amunicję i niech strzela. Było akurat wolne jedno stanowisko strzeleckie. Płuca chodzą mi jak miechy, przed oczami widzę gwiazdki, cały zgrzany. Strzelam. Nie mam wątpliwości jaki jest wynik. Po strzelaniu wszyscy idą do tarczy. Idę i widzę w mojej tarczy jedną dziurkę. Cudownie! Nie będę musiał czołgać się z powrotem w śniegu oraz nie będę miał dodatkowych zajęć porządkowych. W miarę jak zbliżamy się do tych tarcz widzę jeszcze inne dziurki. Dusza mi śpiewa. Nasz kapitan przechodzi obok tarcz, a delikwenci meldują jemu wynik. Z reguły brzmi „zero trafienia”. W odpowiedzi słyszą „w tył zwrot, padnij, czołgaj się”.
Gdy podszedł do mnie zameldowałem, że w tarczy są cztery trafienia. W odpowiedzi usłyszałem: Nu razwidziaj, dwa dni urlopu. Szczęście moje nie miało granic. Skończyło się jednak szybko. Po kilku dniach w naszej kompani znalazło się dwóch takich co zachorowali na świnkę. Ta dziecięca choroba w późniejszym wieku jest bardzo niebezpieczna, bo może doprowadzić do bezpłodności i wszyscy zostaliśmy objęci kwarantanną. Do końca szkółki nie było ani urlopów, ani przepustek.

niedziela, 19 kwietnia 2009

Chwalipięta

Od czego by tu zacząć… Jako sześcioletni chłopak uległem wypadkowi. Uderzyłem nogą w szybę i w okolicę kostki wbiło mi się kilka kawałków szkła. Leżałem potem w szpitalu, gdzie mi je wyciągano. Zaskutkowało (bardzo brzydkie słowo) to później moją niechęcią do zespołowych gier szczególnie „w nogę”, bo często nawet lekkie kopnięcie w tą nogę odczuwałem bardzo boleśnie. Zresztą do dziś noszę w niej kawałek szkła, bo był taki mały, że chirurg nie chciał dalej kroić mi nogi, aby go wyciągnąć.
Tak dożyłem chwili, gdy przyszło urzędowe pismo zapraszające mnie do stawienia się przed szacowną komisją poborową. Tu muszę wtrącić małą dygresję. Otóż siostra moja pracowała w jakichś strukturach służby zdrowia jako siła niemedyczna (panna musiała coś robić przed studiami). Wykorzystała swoje znajomości i opisała moją przypadłość znajomemu lekarzowi, który był właśnie członkiem tej komisji. Cel był jasny. Chodziło o to, żebym dostał kategorię „D” (czyli do dupy) i był skutecznie od służby wojskowej uwolniony. Czyniła to zgodnie z duchem jaki panował w przeważającej części społeczeństwa w owym czasie.
Tak więc, określonego dnia stawiłem się przed komisją. Siostra zapomniała o jednym. Zapomniała o tych swoich zabiegach powiadomić mnie. Zresztą w swoim młodzieńczym poczuciu dumy z osiągniętej sprawności fizycznej wątpię czy bym chciał być posiadaczem owej niechlubnej kategorii „D”. Nie chciałem robić z siebie kaleki, a i tak byłem pewien że do wojska nie pójdę, bo przecież na pewno będę studiował. Ale wracajmy do sedna. Po przejściu wszystkich wymaganych formalności nastąpiła faza lekarska. Kazano rozebrać się do rosołu i nastąpiło: ważenie, mierzenie, badanie słuchu, wzroku i wreszcie ogólne oględziny. Jakiś upierdliwy lekarz z dziwnym błyskiem w oku zaczął przyglądać się mojej nodze. Spytał, czy mnie nie boli. Nie. Naprawdę? Nie! To zobaczymy. Schylił się i zaczął ściskać mnie w najbardziej bolącym miejscu (skąd wiedział gdzie cisnąć?). Ciarki mi się pokazały, ale nie ruszyłem nogą i na pytanie czy boli odpowiedziałem spokojnie NIE!!! Dostałem tą swoją chcianą kategorię „A” i mogłem sobie iść do domu.
W domu odpytka jak było. Odpowiedziałem, że w porządku, tylko jakiś facet męczył mnie z nogą. Z dumą oznajmiłem, że ledwo wytrzymałem. Mało przejąłem się rozpaczą (o dziwo głównie) siostry.
W życiu różnie bywa. Tak się złożyło, że z przyczyn niezależnych ode mnie (wina oczywiście rozbujałych hormonów) nie otrzymałem promocji do klasy jedenastej i rok musiałem powtarzać. W efekcie po zdaniu matury we wrześniu poszedłem „w kamasze”.

wtorek, 7 kwietnia 2009

Saga

Historie rodzinne są prawdziwą kopalnią wiedzy o przodkach, zwyczajach, również o wydarzeniach historycznych. Jednak były powtarzane z ust do ust wiele razy i jak to bywa często ubarwiane. Ta historia była powodem, że zająłem się genealogią. Ten wstęp piszę jedenaście lat po opublikowaniu poniższego tekstu. Aż nie chce się wierzyć ile faktów jest tu przeinaczonych. Za to jakie to piękne fakty. Dawno temu w czasach, gdy w „Priwislińskim Kraju” rządzili z Bożej łaski Romanowie, przyjechał do Pruszkowa pod Warszawą Antoni Pawełczyński – mistrz ceramik. Przyjechał niejako na delegację, bowiem właściciele znanej fabryki fajansu w Kole zapragnęli zbudować tutaj filię swojej fabryki. Antoni przyjechał skuszony nie tylko dość znacznym wynagrodzeniem (100-160 rubli rocznie). Przede wszystkim miał nadzieję, na znacznie lepsze życie. Po powstaniu listopadowym, wyrokiem sądu Pawełczyńscy zostali bowiem pozbawieni szlachectwa i utraty znacznej części majątku - podobno było za co. Resztę majątku utracili, również wyrokiem sądu po powstaniu styczniowym. W myśl prawa też było za co (oczywiście w obu przypadkach za czynny udział w powstaniach). Imali się więc różnych zajęć, aby jakoś przeżyć. Tak więc Antoni wybrał nową drogę życia. Poszczęściło mu się. Dorobił się kawałka ziemi z domkiem oraz całkiem sporej (osiem sztuk) gromadki dzieci. Szósty z kolei Edmund zdołał szczęśliwie dorosnąć i ukończyć średnią szkołę rolniczą. Wiedziony patriotycznym zapędem, szczególnie kultywowanym w rodzinie, z jakże częstym wśród młodzieży zapałem wstąpił do powstającej PPS. Głosiła modne wówczas hasła wolnościowe i braterskie oraz co najważniejsze nie kolidowała z wartościami chrześcijańskimi. Idylla skończyła się z początkiem wojny zwanej I Światową. Właśnie w Pruszkowie stanęły naprzeciw siebie dwa wrogie sobie wojska: rosyjskie i pruskie. Trzeba trafu, że pomiędzy ich liniami okopów stał domek Antoniego. Jak było do przewidzenia tryb przeszły (w zdaniu) okazał się uzasadniony. Po domku nie zostało nic. Armaty zrobiły swoje. W męskiej części Pawełczyńskich, a było tam pięcioro chłopów na schwał zaczęto przemyśliwać jakby tu wymigać się od służby wojskowej. Rozjechali się więc po całym świecie. Różnymi kolejami losu Edmund trafił na Kaukaz, a ściślej do Czeczenii. Osiedlił się w Groznym. Początkowo został myśliwym. Wskutek lepszego wykształcenia, niż tutejsza część społeczeństwa, potrafił dużo i dobrze doradzać coraz to poszerzającemu się kręgowi przyjaciół. Jego żywa natura, spryt i przedsiębiorczość spowodowało, że się tam zadomowił. Wkrótce założył z Czeczenami spółkę zajmującą się wyprawianiem skór i futer oraz handel nimi (w Pruszkowie pracował w wytwórni skór, więc ten fach nie był mu obcy). Potrafił dogadać się z aparatem biurokratycznym carskiej Rosji (czytaj: wiedział komu i ile oraz miał mocną głowę). Przyczynił się do ulepszenia technologii wyprawiania skór i wzbogacił się. Pozwoliło mu to ściągnąć do Groznego siostrę z mężem oraz dzieci najstarszego brata. Historia nie pozwoliła na to, aby długo cieszyli się spokojem. Powstał nowy porządek społeczno-polityczny jakbyśmy to ładnie nazwali. Nowa władza radziecka i tutaj zapragnęła ustanowić swój ład. Za namową swoich czeczeńskich przyjaciół, Dziadek – bo to przecież jest historia życia mojego dziadka Edmunda Pawełczyńskiego. Wprawdzie był tylko ojczymem mojej mamy, ale jednak – zgodził się być dowódcą szwadronu (około sto szabel) oddziału Czeczenów. Z powodzeniem walczył z liczniejszym napastnikiem. Zapamiętany został incydent, w którym podczas pogoni Dziadek poprowadził ucieczkę poprzez cmentarz. Tutaj połowie oddziału kazał ukryć się między grobami, a z resztą oddziału i ich końmi uciekał dalej. Goniący Bolszewicy gdy przejechali przez ten cmentarz zostali ostrzelani z tyłu. Wtedy uciekający zawrócili i też na nich natarli. Najmłodszemu z braci Henrykowi nie powiodło się i został wcielony do armii carskiej. Ponieważ miał „cenzus”, czyli maturę, skierowano go do szkoły oficerskiej w Tyflisie (obecnie Tbilisi). Tutaj otrzymał szlify oficerskie. W międzyczasie zawarł bliską znajomość z miejscową elitą towarzyską. Był powszechnie lubiany i nie wykluczone, że właśnie to było powodem, że komendant szkoły oficerskiej oznajmił mu, że zatrzymuje go u siebie tak długo jak się da i nie wyśle na front. W momencie upadku cesarstwa polecił mu uciekać ze szkoły do brata. Tak to Henryk znalazł się w Groznym. Nikt w rodzinie o tym nie mówi, ale nie dałbym głowy, czy bogaty już wtedy Edmund nie zapoznał się z tymże komendantem i odpowiednio (pieniążki robią wszystko) go do tego nie przekonał. Odległość od Polski, niepewność bytu w Groznym spowodowała, że Dziadek spakował całą rodzinkę i wysłał pociągiem do Pruszkowa, zaopatrując ich na drogę w spory woreczek złotych rubli. Sam zaś z bratem Henrykiem postanowił rozeznać się w sytuacji na Podolu. Tutaj poznali dwie piękne kuzynki i nie potrafili już oprzeć się woli Bożej. Następny epizod charakteryzujący Dziadka wymaga przytoczenia. Otóż Henryk został rozpoznany przez Bolszewików jako oficer carski i osadzony w więzieniu w Kamieńcu Podolskim. Czekało go rozstrzelanie. Dziadek dowiedział się, w jakiej knajpie bywa komendant więzienia. Wylegitymował się, a jakże, zabranym kiedyś jakiemuś pijanemu czerwonoarmiście dokumentem i zaprosił komendanta na poczęstunek. Pili cały dzień i pół nocy (miał jednak głowę), kiedy Dziadek zaproponował mu, aby wspólnie przeprowadzili inspekcję więzienia. Kilkoro więźniów w tym swojego brata w ten sposób uwolnił. Dokładnie tą samą metodą jaka została przedstawiona w słynnym utworze „Kak zakaljałaś stal” (w swoim czasie lektura obowiązkowa). Zapobiegliwość Dziadka była przysłowiowa. W dobie rozbojów i grabieży jakie nastały na Podolu, najbliższym w rodzinie chwalił się, że dobrze schował zarobione w Czeczenii złote ruble. Cieszył się tym do czasu, gdy musieli (już po ślubie z Florentyną Siemaszko) uciekać z dworu i schronić na noc w domu jakiegoś chłopa przed spodziewanym przyjazdem „Czerwonych”. Ci owszem zanocowali w ich opuszczonym dworze. Ponieważ noce były zimne, napalili w piecu tym co mieli pod ręką. A był tam stół z grubymi nogami. Można się domyśleć co było dalej. Z porąbanych nóg stołu wypadła na podłogę fortuna w złocie (nogi były starannie wydrążone w środku). Kiedy w 1920 roku znikła nadzieja, że Podole zostanie przy Polsce udało im się wrócić do Pruszkowa. Tutaj następne nieszczęście. Ukochana żona poroniła. Będąc jeszcze w szoku popełniła samobójstwo. Dziadek wyczytał w gazecie, że pewna dziedziczka poszukuje osoby do prowadzenia majątku. U pani tej nastąpiło jeszcze nieformalne rozwiązanie małżeństwa i sama nie mogła sobie poradzić z gospodarstwem. Dziadek najął sobie pisarza i wyszukaną kaligrafią odpowiedział na anons. Jak przewidział, pani owa będzie patrzeć głównie jak to zostało napisane. Dla porządku trzeba powiedzieć, że pani owa, to Felicja Maria Franke z domu Kurzewska. Jaki był faktyczny powód rozpadu ich małżeństwa – nie wiadomo. Wiadomo, że 25 kwietnia 1922 roku Karol Franke wniósł pozew do Sądu Okręgowego w Łodzi o uznanie go za właściciela połowy majątku, który Felicja odziedziczyła po swoim ojcu Feliksie Kurzewskim. Można domniemywać, że kupno tego majątku odbyło się w niecałkowicie zgodny z prawem sposób. Trzeba pamiętać, że w 1914 roku ziemie nasze znajdowały się jeszcze pod zaborem rosyjskim. Kupno ziemi przez osoby pochodzenia szlacheckiego zgodnie z panującym wówczas prawem było bardzo utrudnione, lub wręcz niemożliwe. Karol Franke, młody, przystojny dyrektor gospodarczy w dużej firmie przędzalniczej w Łodzi, pochodzenia nieszlacheckiego był dobrym kandydatem na figuranta przy kupnie majątku. Jego ożenek z Felicją miał zagwarantować pozostanie majątku w rodzinie. Ostatecznie w wyniku procesów i na skutek wyroku Sądu Metropolitalnego w Warszawie z dnia 12 grudnia 1925 roku stwierdzającego nieważność ich małżeństwa, Karol Franke otrzymał blisko dwie trzecie gruntów Dzierżązny wraz z zabudowaniami folwarcznymi. Z 17 włók (około 283 ha), po podziale (w 1922 roku) Felicji zostało około 6 włók (98 ha). -po secundo dla porządku trzeba dodać, że dnia 7 lutego 1926 roku odbył się ślub (kościelny) Felicji z Edmundem Pawełczyńskim. -po tertio również dla porządku trzeba wspomnieć, że w 1936 roku Karol Franke ożenił się z wdową Zenobią Szymańską z domu Podczaską. -wreszcie po kwarto, dla porządku trzeba dodać, że Dzierżązna to obecna nazwa tej posiadłości i wioski. Przedtem różnie bywało. Małżeństwo Edmunda Pawełczyńskiego z Felicją było bezdzietne. Jedyna córka Felicji z poprzedniego małżeństwa - Anna Franke, to moja mama. Żeby obraz niniejszej sagi był jaśniejszy musimy cofnąć się w czasie. Z mroków ubiegłych wieków wyłania się niejaki Feliks Kurzewski, syn Walentego. Urodzony we wsi Swoboda Modlna. Kim byli jego rodzice, jakie miał wykształcenie, jaki był jego status społeczny i majątkowy? – Nie wiadomo. Wracając do naszego Kurzewskiego Feliksa: wiadomo tylko, że jako dwudziestosześcioletni młodzieniec ożenił się w 1880 roku z niejaką panną Marianną Eleonorą Czarnecką w Warszawie. Wiadomo również, że jest plenipotentem sądowym. Ślub z wielką pompą odbył się, a jakże w Warszawie. Żeby jej portret był pełniejszy dodam, że panna ta, dwojga imion Marianna, Eleonora miała szczególną umiejętność nazywaną ówcześnie jako „podwójność”. Potrafiła przenosić się do świadomości innych osób. Cecha ta została przekazana na córkę i na wnuczkę, oraz w pewnym stopniu na praprawnuczkę, a dokładnie moją (piszącego te słowa) córkę Agatę. Wnuczka Anna bowiem co wieczór, po położeniu nas (prawnucząt) do łóżek wychodziła do przedpokoju i tam rozmawiała ze swoją mamą (Felicją - córką Marianny), która wtedy mieszkała w odległym o około 300 km Pruszkowie. My jeszcze nie spaliśmy i słyszeliśmy te rozmowy zza drzwi. Było to dla nas normalne i nie wzbudzało żadnej sensacji (wtedy). Z kolei moja córka Agata jak twierdzi potrafi zobaczyć u człowieka aurę. Wracając jednak do dalszego ciągu sagi. Kurzewski w 1914 roku kupuje Dzierżąznę. Skąd ma pieniądze? Przypuszczalnie zaciągnął dług w banku. Jedyna jego córka Felicja vel Feliksa wyszła z kolei za mąż za inżyniera z Łodzi w 1908 roku. Trzeba tutaj napomknąć, że słowo „inżynier” dotyczy de facto charakteru wykonywanej pracy, a nie wykształcenia, o którym historia jakoś milczy. Był bowiem dyrektorem gospodarczym w łódzkiej fabryce przędzalniczej Allart-Rousseau. Ciekawostką tego okresu jest fakt, że "pan inżynier" wstąpił do lokalnej spółki melioracyjnej, która zmeliorowała pola Dzierżąznej. Całość prac projektowych i wykonawczych z ramienia Spółki nadzorował młody absolwent po studiach na wydziale archeologii na Uniwersytecie Lwowskim pan Kazimierz Michałowski (a któż może lepiej znać się na tym?). Słynny później na cały świat twórca nowoczesnej archeologii i egiptolog (dziwne, że jakoś nie chwali się tym epizodem w swojej biografii - sprawdzałem). Zwieńczeniem tego projektu było również wybudowanie na grobli zasilającej młyn w wodę, turbinki wodnej, która oświetlała cały dwór i zabudowania. Był współzałożycielem we wsi ochotniczej straży pożarnej oraz podarował ziemię, na której wybudowano szkołę ludową. W Zgierzu kupił dom ze sklepem, w którym sprzedawano płody rolne z majątku. Za swe zasługi na polu pracy społecznej Karol Franke został odznaczony Srebrnym Krzyżem Zasługi. Córka Felicji, Anna została umieszczona w najlepszej w Łodzi pensji dla dziewcząt (niejakiej panny Miklaszewskiej), gdzie zdała maturę. Następnie wstąpiła na Uniwersytet Poznański, na którym studiowała farmację. W rodzinie planowano, że po skończeniu studiów sprzeda się majątek i kupi Ani aptekę. Mała dygresja. Wykształcenie jedynaczki oraz różne zaciągnięte długi (w szczególności obciążenia wynikające z zaciągniętych zobowiązań przez Feliksa Kurzewskiego podczas kupna Dzierżązny) zmusiły Felicję do sprzedaży łącznie około 46 hektarów ziemi i spadku (siedemdziesiąt hektarów) jaki Anna otrzymała po przedwczesnej śmierci swego ojca. Za ostatnie pięćdziesiąt kilka hektarów miano kupić rzeczoną aptekę. Z tego też powodu Ania złożyła wszelkie wymagane egzaminy końcowe oraz zdała egzamin magisterski w czerwcu 1939 roku. Chciała jak najszybciej odbyć wymagany staż uprawniający do samodzielnego prowadzenia apteki. Dostała odpowiednie zaświadczenie z uczelni i mogła przystąpić do pracy w okresie wakacyjnym. Uroczyste wręczanie dyplomów następowało zawsze po zakończeniu jesiennej sesji egzaminacyjnej. Następowało zazwyczaj, ale nie tego roku. Tego roku bowiem we wrześniu wybuchła wojna. Kto miał zaświadczenie, że ma ukończone studia był wygrany. Po tragedii wrześniowej Anna dostała pracę w aptece w małej mieścinie powiatu konińskiego, Wilczynie. Ponieważ nosiła niemiecko brzmiące nazwisko zaproponowano jej podpisanie folkslisty (starsi ludzie wiedzą o co chodzi). Propozycję odrzuciła, co spowodowało eksmisję i zajęcie Dzierżązny. Z tego powodu Pawełczyńscy musieli udać się na wygnanie do Generalnej Guberni. Tak więc w 1940 roku znaleźli się w Pruszkowie. Tutaj Felicja prowadziła sklep z artykułami jakbyśmy to dzisiaj powiedzieli gospodarstwa domowego (mało dochodowy interes w czasie tak niestabilnym jak wojna). Chowanie różnych skarbów widocznie weszło Edmundowi Pawełczyńskiemu w krew, bo do dzisiaj w Dzierżąźnie krąży legenda, jakoby zakopał gdzieś w sadzie jakiś skarb. Miało to się dziać, gdy w 1940 roku razem z Felicją Pawełczyńską został wywłaszczony z majątku. Po wojnie wskutek działania Reformy Rolnej, jako że areał Dzierżąznej przekraczał 50 hektarów, majątek został sparcelowany. I to by było na tyle. No nie całkiem. Dziadek wyciągnął z szuflady biurka legitymację PPS z nieprzyzwoicie niskim numerem początkowym. Nikt nie mógł mu podskoczyć. Zresztą nie chciał za wiele. Był kierownikiem PGR-ów. Pracował w swoim zawodzie. Dzięki znajomościom miał zawsze nawozy sztuczne (wczesne lata pięćdziesiąte to był ewenement) miał w PGR-rze snopowiązałkę, traktor, zawsze miał najlepsze plony i pierwszy robił w powiecie dożynki. My dzieci jeździliśmy do niego na wieś na wakacje. Niezapomniane chwile. To już nie wróci. Najbardziej zapamiętałem sad, który zawsze znajdował się przy PGR-rze (przecież powstawały na bazie jakiegoś dawnego majątku ziemskiego). Jego opiekun pan Borzęcki (który zawsze pracował razem z Dziadkiem) miał zrobiony w sadzie szałas, w którym latem mieszkał, a w nim specjalnie dla nas dzieci, najsmaczniejsze i najbardziej dojrzałe owoce jakie w życiu jadłem. Miał olbrzymie płowe wąsy i zawsze lubiliśmy przebywać w jego pobliżu.

środa, 1 kwietnia 2009

Primaaprilisowy apel

Jak co roku w tym jednym dniu wszyscy starają się zapędzać bliźnich w kozi róg. Ze mną oczywiście musi być inaczej. Przez okrągły rok wprawiam swoje otoczenie i siebie samego w dobry nastrój, w związku z tym niejako zmuszony jestem tego dnia być przez chwilę poważny. Powodów jest oczywiście kilka, że wymienię choćby tylko trzy.
Pierwszy już wymieniłem na wstępie.
Drugim powodem, że tak powiem nie stałym jest fakt, że dwa dni temu Grażka wstąpiła do klubu emerytów. Nie dobrowolnie co prawda, ale zawsze. Na każdego przyjdzie ten czas. Doniosłość i powaga chwili ( huczne pożegnanie z najbliższymi współpracownikami, na którym byłem i oczywiście miód i wino nie piłem, bo ktoś musi odwieść panią po imprezie do domu) wymusiła niejako rezygnację z żartów (nie muszę się przecież tłumaczyć, bo wszyscy i tak wiedzą, że jestem NIEZWYKLE delikatny, wyrozumiały i taktowny).
Przez całe nasze wspólne życie tylko kilka godzin w ciągu dnia byliśmy razem. Oboje pracowaliśmy z tym, że ja na zmiany. Miało to swoje plusy i minusy. Plus był tylko jeden, mianowicie względna stabilność finansowa. Minusem była Agata z kluczem na szyi. Jak to się stało, że wyrosła na całkiem rozumną panienkę mniej więcej zgodnie z naszymi oczekiwaniami – nie wiem. Największym minusem był jednak brak wspólnej zażyłości. Mimo wszystko nie wypracowaliśmy sobie z Grażką wspólnych przyzwyczajeń i tolerancji. Obecnie trochę z obawą, a trochę z nadzieją patrzę na naszą wspólną przyszłość emerycką. Mam świadomość, że mamy dużo do nadrobienia. W każdym razie chęci mam.
Najważniejszy powód zostawiłem sobie jak rodzynek na koniec. Przecież dzisiaj jest dzień świętej Grażyny (nawiasem mówiąc bohaterki narodowej Litwy – patrz epos o Grażynie Mickiewicza).
Tak więc drogi czytelniku (czko) moich blogów. Jeżeli masz do mnie trochę sympatii, to wyślij czym prędzej życzenia dla mojej Grażki. Obiecując na przyszłość wiele ładnych wpisów, całuję rączki i ściskam nóżki (tylko przedstawicielkom płci pięknej). Wasz Karol.

środa, 4 marca 2009

Spokojnie chłopie


Tak bym chciał błysnąć dowcipnym tekstem. Zadziwić świat inteligencją i efektowną puentą wypowiedzi… Kiedyś Napoleon przyjechawszy do pewnego miasta wezwał do siebie burmistrza i oburzony wielce pyta się nieszczęśnika, dlaczego nie został przywitany salwą armatnią, przecież wydał ku temu odpowiednie zarządzenie. Sire odpowiedział burmistrz, złożyło się na to kilka przyczyn, a jedną z nich jest fakt, że miasto nie posiada w ogóle armat. Ja też mam kilka przeszkód natury formalnej, że nie mogę sprostać własnym przecież życzeniom. Powodem jest nasza sytuacja w kraju. Przyrzekałem sobie solennie, że sytuacja społeczno-polityczna nie będzie mnie nic obchodzić. Niestety nie jest to możliwe. Nie ma dnia, żeby nasze publikatory nie odnotowały jakiejś kolejnej afery, wystąpienie naszych pożal się Boże przywódców krytykujących w sposób bardzo mało wybredny rządzących, zresztą często nie bez racji. Odnoszę wrażenie, że tylko lewica tak naprawdę wie i potrafi jako tako prawidłowo rządzić tym krajem.
Cały świat goni za byciem czymś nadzwyczajnym. Jedni jedzą kilkadziesiąt jajek na twardo, inni wymyślają jeszcze inne wielkie rekordy. Wszystkie reklamy wmawiają, że jesteś nadzwyczajny, dlatego to ten oto środek na przeczyszczenie jest specjalnie dla ciebie. Jesteś tego wart. Co ma zrobić ktoś, kto chce zwyczajnie jak przystało wychować rodzinę, w zwyczajny sposób kochać i szanować się nawzajem bez beznadziejnej gonitwy za czymś niezwykłym. Nie wiem, czy pamiętasz piosenkę „Spokojnie chłopie”, w której na zakończenie mówi się „a życie, życie żeś przegapił?” Cały czas postępuję tak, aby właśnie przegapić swoje życie. Spokojnie i wytrwale pracowałem na tej swojej kopalni. Teraz chcę zobaczyć swojego wnuka w ramionach matki, spokojnej o jego i swoje szczęście oraz sytuację finansową. Która nie będzie wiedziała co to terroryzm, krach na giełdzie, ani wojna.
W nagrodę za swoje szare życie wcale nie wiem, czy w następnym miesiącu w ogóle dostanę tą swoją emeryturkę. Nie wiem, czy jutro nie ogłoszą, że mieszkam już w państwie kościelnym i zgodnie z prawem jako ateiście nic mi się nie należy. Obaw tych jest jeszcze wiele więcej, że nie wspomnę o ogólnoświatowym bałaganie finansowym i wojnach religijnych.
I tym oto szczęśliwym akcentem chcąc zakończyć tą swoją wypowiedź zwracam wszystkim uwagę, że już niedługo nadejdzie komunistyczny Dzień Kobiet. Z tej okazji ślę wszystkim kobietom zwyczajowo piękny goździk (wyklęty obecnie jako komunistyczny relikt) razem z życzeniami wszystkiego, wszystkiego. Po cichu zdradzę, że tego dnia też przyjmuję kwiaty, bowiem 8-go marca brałem ślub. Już 34 lata temu.

niedziela, 8 lutego 2009

Sensacja naukowa

Dawno, dawno temu, kiedy… no właśnie kiedy?
Świeżo po wojsku, z maturką w kieszeni, przyjechałem do Lubina, przyszłej stolicy Polskiej Miedzi zachęcony obietnicą, że po roku pracy można starać się o skierowanie na studia. Była to jedna z zachęt dla młodych ludzi i co ciekawe Kombinat słowa dotrzymał. Pięć lat na „wieczorówce” strzeliło jak z przysłowiowego bicza i jako młody inżynierek stałem się „osobą dozoru”. Najniższy stopień w hierarchii nosił niezbyt ciekawą nazwę: „dozorca”. Trafiłem do oddziału szybowego. Mówiono, że słusznie jesteśmy pracownikami umysłowymi, bo na podszybiu wozy z urobkiem popychamy głową. Wszystkie urządzenia do wydobycia projektowane i wytwarzane były w okręgu węglowym. Specyfika naszego rejonu (ruda miedzi twardsza i cięższa od węgla oraz zasolone środowisko) powodowała, że nagminnie ulegały awariom. Do tego brak doświadczenia załogi i mamy pełny obraz sytuacji. Dosyć napięte plany wydobycia, bo „kraj czeka na miedź” zmuszały nas do dużego wysiłku.
Chyba wszędzie młodzi ludzie skłonni są do przekory oraz różnych żartów. W pewnym momencie między nami zaczęło się mówić o „gronoszybikach”. Były to groźne bakterie, które zamieszkiwały na dnie szybów (w rząpiach). Odżywiały się głównie miedzią, powodując zmianę jej barwy na zielonkawą. Dlatego tak ważne jest jak najszybsze wydobycie rudy i przewiezienie do huty, żeby te wstrętne bakterie wszystkiego nie wyżarły. Zawsze znalazł się jakiś naiwny słuchacz, który nie znał kopalni i z zapartym tchem tego wszystkiego słuchał. Takie i inne historie krążyły w narodzie.
Przebił nas taki jeden, ale zacznijmy od początku. Pewnego razu (przełom lat 60 i 70) na świat gruchnęła wieść, która powaliła wszystkich na kolana. Do kierownika oddziału zadzwonił z podszybia sygnalista, który zobaczył, że w wozie, który akurat podjechał pod szyb, z urobku wystaje ludzka czaszka. Zatrzymano wydobycie (ewenement w tamtych czasach). Powiadomiono prokuraturę, i wszystkie możliwe władze. Zjawił się też dziennikarz (przedstawiciel „czwartej władzy”, w tamtych czasach rzeczywiście władzy), który wszystko co widział opisał i sfotografował. Wiadomość pojawiła się w prasie. Gdy stwierdzono, że czaszka nie nosi znamion przestępstwa powołano biegłych archeologów. Chodzi o to, że złoża miedzi mieszczą się w warstwach Permu (to taka era archeologiczna). Wtedy to na ziemi nie było jeszcze ssaków. Przynajmniej nauka tak twierdziła. A tu szczątki ludzkie. Sensacja naukowa na cały świat. Wiadomo było skąd ten nieszczęsny wóz przyjechał. Kilku naukowców z Wrocławskiego Uniwersytetu grzebało na oddziale wydobywczym szukając resztek od tej czaszki. Sceptyków oczywiście nikt nie słuchał. Dopiero po zrobieniu próby izotopu węgla rzeczonej czaszki, celem stwierdzenia jej wieku, okazało się, że eksponat nie ma nawet stu lat. Czaszka okazała się „wypożyczona” z muzeum. Dowcipniś cichcem zwiózł ją do kopalni i podrzucił do wozu z rudą w taki sposób, aby ktoś ją zauważył. Sprawa rozeszła się po kościach wśród ogólnego śmiechu. Dowcipniś uniknął jakichkolwiek konsekwencji, bo należał do szczęśliwców, których się nie karze.

środa, 21 stycznia 2009

Wspominki

Wspomnienia z przeszłości u wielu ludzi kojarzą się z przyjemnymi rzeczami. Nie inaczej jest ze mną. Przykrych rzeczy nie pamiętam, albo staram się nie pamiętać. Mój obecny temat wiąże się z zimą. Ostatnio w telewizji ciągle podają warunki śniegowe i prawie zawsze jest mowa o Zieleńcu – taka wioska w Kotlinie Kłodzkiej słynąca z tego, że posiada stok nachylony na północną stronę oraz z tego, że tam zawsze jest śnieg.
Przypomniały mi się moje ostatnie lata „wolności kawalerskiej” (pierwsza połowa dekady lat siedemdziesiątych). Wtedy, w moim zakładzie pracy wykształciła się tradycja zimowisk w Dusznikach Zdroju. Dwa tygodnie w schronisku „Pod muflonem”. Braliśmy sobie urlopy na ten okres. Turnus liczył około pięćdziesiąt osób obojga płci i wypełniony był zwiedzaniem ciekawych miejsc w okolicy, degustowaniem wód zdrojowych, których nie brakowało oraz przede wszystkim jazdy na nartach. Często również zapraszaliśmy do siebie znanych ludzi. Tu poznałem kapitana żeglugi jachtowej Krzysztofa Baranowskiego, który jak przystało na Yachtsmena zawstydził nas wszystkich swoją wyśmienitą umiejętnością jazdy na nartach. Przy schronisku znajdował się piękny stok z wyciągiem, na którym całkiem spore grono zapaleńców zapamiętale ćwiczyło odstokowe i dostokowe, a bardziej zaawansowani nawet śmigi. Pod koniec turnusu organizowany był nieodmiennie slalom, którego zdobywca pierwszego miejsca zajmował poczesne miejsce w nazbyt skomplikowanym systemie hierarchii ważności również w naszym przedsiębiorstwie. Mimo, że i tak wszyscy nawzajem znaliśmy się, tradycja nakazuje, aby odbył się wieczorek zapoznawczy. Jak wiadomo, z tradycją nie wolno walczyć. Turnus w zasadzie był imprezą zamknięta, a więc nikt nie patrzył na i tak nazbyt tolerancyjne zakazy odnoszące się do problemu nadużywania alkoholu w miejscach publicznych. Tak więc wieczorek zapoznawczy zapisał się w pamięci uczestników jako impreza niezwykle udana.
Chyba nikogo nie zdziwi fakt, że następnego dnia było dziwnie mało chętnych do szlifowania swoich umiejętności narciarskich. Trzeba ci wiedzieć pilny czytelniku(czko) moich wspomnień, że aktualna zima nie miała najmniejszych podstaw, aby mienić się zimą. Śniegu nie było ani na lekarstwo, wobec tego (bogaty sponsor w osobie (prawnej) naszego przedsiębiorstwa spowodował, że mieliśmy do dyspozycji autokar) najbardziej zagorzali narciarze jeździli kilka kilometrów właśnie do Zieleńca, gdzie „śnieg jest zawsze”.
Jak zwykle człowiek obsługujący wyciąg włączył to urządzenie i zaczęliśmy z zapałem jeździć po stoku. Ponieważ jak wspomniałem wcześniej zima nie była łaskawa dla narciarzy i z powodu, że był to środek tygodnia, na stoku oprócz nas nie było nikogo. Mieliśmy wykupiony zbiorowy karnet na korzystanie z wyciągu. Po jakimś czasie, gdy słonko wzeszło trochę ponad horyzont i zaczęło trochę przygrzewać niektóre z naszych koleżanek doszły do wniosku, że pora zadbać o swoją urodę. Bardzo pomysłowo powiązały kijki z nartami tworząc całkiem wygodny leżak i ułożyły się na nim buziami do słońca. Przez przypadek zrobiły to na samej górze stoku. My chłopcy po krótkim czasie również poszliśmy w ich ślady. Oczywiście z kurtuazji. To, że przy okazji resztki alkoholu ulatniały się z naszych głów nie należy brać pod uwagę. Obsługujący wyciąg, gdy stwierdził, że wszyscy są na górze i jakoś nikt nie zjeżdża wyłączył wyciąg i nad stokiem zapadła błoga i niczym nie zmącona cisza.
W pewnym momencie ciszę tą przerwał jakiś WRZASK!
Okazało się, że jedna z koleżanek poczuła nieodpartą potrzebę bycia przez chwilę samą. Po cichu założyła narty i udała się na bezpieczną odległość powyżej nas. Tam zdjęła to co miała poniżej pasa i kucnęła przyjmując klasyczną pozycję do zjazdu „na jajo”. Przypadkowo nie stała w poprzek stoku, tylko w dół. Wystarczył jeden maleńki przypadkowy ruch i narty poniosły. Spodnie i figi miała poniżej kolan i nie mogła skutecznie zahamować, czy skręcić. Żeby to zrobić, musiałaby jednocześnie stać na wyprostowanych nogach, a nie chciała pokazywać wszystkim swojej płci. Skulona pozycja sprzyjała uzyskiwaniu coraz większej prędkości. Nie chciała również wykonać nagłego hamowania metodą „upadku” bo chyba nie chciała gołym ciałem stykać się ze śniegiem. Świeciła więc biedaczka piękną częścią swojego ciała i gnała w dół krzykiem budząc wszystkich obecnych. Tak zjechała na dół jakoś nie wywracając się po drodze.
Co było później śmiechu i zachwytu, to było. Dostała nagrodę za bezwypadkowy i wielce efektowny zjazd. Takich momentów się nie zapomina.

poniedziałek, 12 stycznia 2009

O Zwierzętach

Bardzo lubię telewizyjne programy ogólnoedukacyjne, szczególnie „Powiązania”. Podoba mi się cała konstrukcja myślowa audycji (właśnie powiązania) zmierzająca poprzez liczne ciekawostki ze świata nauki i wynalazczości do finałowego tematu.
Zwierzęta, chyba jeden z najbezpieczniejszych tematów oprócz pogody, nie tylko w zamierzchłej przeszłości, gdy na przykład wspomnienie o bocianie, że ma czerwony dziób było powodem do śledztwa w sprawie działalności wywrotowej, antysocjalistycznej oczywiście (fakt autentyczny, dotknął dyrektora Wrocławskiego ZOO).
Co mają wspólnego zwierzęta i kanał Sueski? Nic? A może jednak? Otóż w czasach, gdy w Egipcie rządził król Egiptu - dostojny (oczywiście zapomniałem imienia), Anglia i Francja widząc wielkie przyszłe korzyści mocno zabiegały o koncesję na jego budowę. Po sowitym opłaceniu wszystkich ministrów (w wyższych sferach nie dawało się łapówki, tylko prezenty) król zaprosił obydwu konkurentów (ambasadorów) na wspólną ucztę, na której miała być ogłoszona ostateczna decyzja. Gdy pojawiło się główne danie, czyli baranina, król własnoręcznie wydłubał ze łba rzeczonego barana oko i jako największe uhonorowanie wręczył je do zjedzenia ambasadorowi Anglii. Ten jak przystało na dżentelmena z odrazą odmówił zjedzenia. Król tedy zaoferował to oko Francuzowi, który przyzwyczajony do jedzenia różnych frykasów z przyjemnością je zjadł. Historia nie mówi co było powodem, że koncesję na budowę kanału dostali Francuzi, ale kto wie czy to oko nie przeważyło szali.
Moja siostra, gdy przeczytałem jej tą sensację, podczas najbliższych świąt Bożego Narodzenia zażądała, aby na stole pojawił się karp (nie smażony) obowiązkowo z oczami i wobec nas wszystkich biesiadników te oczy zjadła. Zachwalała je jako bardzo smaczne („dzikie” araby wiedziały co smaczne), lecz mimo zachęty jakoś nikt z rodziny nie zdecydował się na degustację.
Wiele lat później, gdy byłem już żonaty i dzieciaty wszedłem do sklepu mięsnego celem zakupu między innymi karmy dla zwierząt (psa), która była sprzedawana pod postacią kiełbasy. Po wejściu do sklepu, a była całkiem spora kolejka do lady, krzyknąłem ponad głową kolejkowiczów, i oczywiście tak jak to potrafię na cały głos, „czy jest psia kiełbasa!!??”. Sprzedawczyni kiwnęła mi głową, że tak, więc spokojnie stanąłem w kolejce. Stojąca przede mną pani obróciła się do mnie z dziwnym wyrazem oburzenia na twarzy, więc odpowiedziałem jej również tak, żeby wszyscy w sklepie usłyszeli: „tak lubię ją, tylko oczy wyrzucam”. Paniusia wyszła za sklepu. Ucieszyło mnie to ze zrozumiałych względów, bo przecież zmniejszyła się kolejka.
A co to ma wspólnego z tematem dzisiejszych moich rozmyślań? Chyba nic poza tym, że bardzo fajnie mi się pisało.