środa, 22 kwietnia 2009

Co było dalej?

Unitarkę przeszedłem prawie bezboleśnie. Byłem na szkółce podoficerskiej i nie było u nas czegoś, co dziś nazywa się falą. Wszyscy byliśmy „kociakami”. To był batalion podoficerski elewów przy oficerskiej szkole radiolokacyjnej. Ganiali nas trochę, ale głównie uczyli obsługi sprzętu.
Zostałem zaszczycony funkcją odpowiedzialnego za magazyn broni plutonu. Praktycznie nie wiązało się to z niczym, ale podczas czyszczenia rejonów mogłem zawsze udać się do wypucowanego zawsze magazynu broni celem „robienia tam porządków”. Trzeba zaznaczyć, że był to okres wprowadzania w naszej armii popularnych obecnie na całym świecie „kałachów”. Dostaliśmy je fabrycznie nowe. Zapakowane w woskowanym papierze i porządnie nasmarowane. Przez kilka dni je czyściliśmy.
Pamiętne dla mnie było drugie strzelanie (i ostatnie). Już jako "doświadczeni" żołnierze nie byliśmy tym specjalnie przejęci. Według regulaminu na strzelnicy oprócz wywieszonej flagi na wale kulochwytu, przed każdym strzelaniem trębacz-sygnalista musi nadać ostrzegawczy sygnał. Pech chciał, że nasza trąbka nie miała ustnika, więc oczywiście nie zabrałem jej z sobą, zresztą tak jak i na poprzednim strzelaniu. Strzelnica była usytuowana gdzieś około trzech kilometrów od koszar. Po przyjściu na miejsce zaczęły się planowe zajęcia. Przebiegały sprawnie i spokojnie, dopóki nie zjawił się nasz dowódca kompani. Przejął oczywiście komenderowanie zajęciami.
Zadaniem było umieścić otrzymane sześć sztuk pocisków w tarczy i to w dwóch seriach. Zważywszy, że pierwsze strzelanie polegało na wystrzelaniu trzech naboi, więc nie dziwota, żeśmy po prostu nie umieli strzelać. Zeźlony nasz kapitan, którego ulubionym powiedzeniem było „nu razwidziaju” z wyraźnym wschodnim akcentem (oczekiwał od nas lepszych wyników), wydawał regulaminowe komendy coraz bardziej podniesionym głosem. W pewnym momencie wydał komendę:
- Trębacz-sygnalista!
- Cisza.
- Zdziwiony ponowił: Trębacz-sygnalista!
- Cisza.
W tym momencie już wiedziałem co będzie za chwilę i poprawiłem na sobie oporządzenie, a coś jakby ciarki przeszły mi po plecach. Następna komenda:
- Odpowiedzialny za magazyn broni, do mnie!.
Lecę i odpowiednio się melduję.
- Dlaczego nie ma trębacza-sygnalisty?
- Bo nasza trąbka nie ma ustnika, więc nie zabrałem.
-Za pół godziny meldujecie się z trąbką!
- Tak jest!
Biegnę na skróty przez pola (w pełnym oporządzeniu). I tak cieszę się, że nie dostałem jakiejś kary. Zima, śniegu trochę powyżej kostek. Wpadam na kompanię, łapię tą nieszczęsną trąbkę i gnam z powrotem. Wyrobiłem się w wyznaczonym czasie. Akurat następna grupa miała strzelać, więc nasz kapitan dał mi komendę: „trębacz-sygnalista!” przytknąłem tą cholerną trąbkę do ust i zawołałem tru-tu-tu!!!
Udobruchany kapitan pyta mnie, czy już strzelałem. Nie. Dajcie mu amunicję i niech strzela. Było akurat wolne jedno stanowisko strzeleckie. Płuca chodzą mi jak miechy, przed oczami widzę gwiazdki, cały zgrzany. Strzelam. Nie mam wątpliwości jaki jest wynik. Po strzelaniu wszyscy idą do tarczy. Idę i widzę w mojej tarczy jedną dziurkę. Cudownie! Nie będę musiał czołgać się z powrotem w śniegu oraz nie będę miał dodatkowych zajęć porządkowych. W miarę jak zbliżamy się do tych tarcz widzę jeszcze inne dziurki. Dusza mi śpiewa. Nasz kapitan przechodzi obok tarcz, a delikwenci meldują jemu wynik. Z reguły brzmi „zero trafienia”. W odpowiedzi słyszą „w tył zwrot, padnij, czołgaj się”.
Gdy podszedł do mnie zameldowałem, że w tarczy są cztery trafienia. W odpowiedzi usłyszałem: Nu razwidziaj, dwa dni urlopu. Szczęście moje nie miało granic. Skończyło się jednak szybko. Po kilku dniach w naszej kompani znalazło się dwóch takich co zachorowali na świnkę. Ta dziecięca choroba w późniejszym wieku jest bardzo niebezpieczna, bo może doprowadzić do bezpłodności i wszyscy zostaliśmy objęci kwarantanną. Do końca szkółki nie było ani urlopów, ani przepustek.

Brak komentarzy: