wtorek, 7 kwietnia 2009

Saga

Historie rodzinne są prawdziwą kopalnią wiedzy o przodkach, zwyczajach, również o wydarzeniach historycznych. Jednak były powtarzane z ust do ust wiele razy i jak to bywa często ubarwiane. Ta historia była powodem, że zająłem się genealogią. Ten wstęp piszę jedenaście lat po opublikowaniu poniższego tekstu. Aż nie chce się wierzyć ile faktów jest tu przeinaczonych. Za to jakie to piękne fakty. Dawno temu w czasach, gdy w „Priwislińskim Kraju” rządzili z Bożej łaski Romanowie, przyjechał do Pruszkowa pod Warszawą Antoni Pawełczyński – mistrz ceramik. Przyjechał niejako na delegację, bowiem właściciele znanej fabryki fajansu w Kole zapragnęli zbudować tutaj filię swojej fabryki. Antoni przyjechał skuszony nie tylko dość znacznym wynagrodzeniem (100-160 rubli rocznie). Przede wszystkim miał nadzieję, na znacznie lepsze życie. Po powstaniu listopadowym, wyrokiem sądu Pawełczyńscy zostali bowiem pozbawieni szlachectwa i utraty znacznej części majątku - podobno było za co. Resztę majątku utracili, również wyrokiem sądu po powstaniu styczniowym. W myśl prawa też było za co (oczywiście w obu przypadkach za czynny udział w powstaniach). Imali się więc różnych zajęć, aby jakoś przeżyć. Tak więc Antoni wybrał nową drogę życia. Poszczęściło mu się. Dorobił się kawałka ziemi z domkiem oraz całkiem sporej (osiem sztuk) gromadki dzieci. Szósty z kolei Edmund zdołał szczęśliwie dorosnąć i ukończyć średnią szkołę rolniczą. Wiedziony patriotycznym zapędem, szczególnie kultywowanym w rodzinie, z jakże częstym wśród młodzieży zapałem wstąpił do powstającej PPS. Głosiła modne wówczas hasła wolnościowe i braterskie oraz co najważniejsze nie kolidowała z wartościami chrześcijańskimi. Idylla skończyła się z początkiem wojny zwanej I Światową. Właśnie w Pruszkowie stanęły naprzeciw siebie dwa wrogie sobie wojska: rosyjskie i pruskie. Trzeba trafu, że pomiędzy ich liniami okopów stał domek Antoniego. Jak było do przewidzenia tryb przeszły (w zdaniu) okazał się uzasadniony. Po domku nie zostało nic. Armaty zrobiły swoje. W męskiej części Pawełczyńskich, a było tam pięcioro chłopów na schwał zaczęto przemyśliwać jakby tu wymigać się od służby wojskowej. Rozjechali się więc po całym świecie. Różnymi kolejami losu Edmund trafił na Kaukaz, a ściślej do Czeczenii. Osiedlił się w Groznym. Początkowo został myśliwym. Wskutek lepszego wykształcenia, niż tutejsza część społeczeństwa, potrafił dużo i dobrze doradzać coraz to poszerzającemu się kręgowi przyjaciół. Jego żywa natura, spryt i przedsiębiorczość spowodowało, że się tam zadomowił. Wkrótce założył z Czeczenami spółkę zajmującą się wyprawianiem skór i futer oraz handel nimi (w Pruszkowie pracował w wytwórni skór, więc ten fach nie był mu obcy). Potrafił dogadać się z aparatem biurokratycznym carskiej Rosji (czytaj: wiedział komu i ile oraz miał mocną głowę). Przyczynił się do ulepszenia technologii wyprawiania skór i wzbogacił się. Pozwoliło mu to ściągnąć do Groznego siostrę z mężem oraz dzieci najstarszego brata. Historia nie pozwoliła na to, aby długo cieszyli się spokojem. Powstał nowy porządek społeczno-polityczny jakbyśmy to ładnie nazwali. Nowa władza radziecka i tutaj zapragnęła ustanowić swój ład. Za namową swoich czeczeńskich przyjaciół, Dziadek – bo to przecież jest historia życia mojego dziadka Edmunda Pawełczyńskiego. Wprawdzie był tylko ojczymem mojej mamy, ale jednak – zgodził się być dowódcą szwadronu (około sto szabel) oddziału Czeczenów. Z powodzeniem walczył z liczniejszym napastnikiem. Zapamiętany został incydent, w którym podczas pogoni Dziadek poprowadził ucieczkę poprzez cmentarz. Tutaj połowie oddziału kazał ukryć się między grobami, a z resztą oddziału i ich końmi uciekał dalej. Goniący Bolszewicy gdy przejechali przez ten cmentarz zostali ostrzelani z tyłu. Wtedy uciekający zawrócili i też na nich natarli. Najmłodszemu z braci Henrykowi nie powiodło się i został wcielony do armii carskiej. Ponieważ miał „cenzus”, czyli maturę, skierowano go do szkoły oficerskiej w Tyflisie (obecnie Tbilisi). Tutaj otrzymał szlify oficerskie. W międzyczasie zawarł bliską znajomość z miejscową elitą towarzyską. Był powszechnie lubiany i nie wykluczone, że właśnie to było powodem, że komendant szkoły oficerskiej oznajmił mu, że zatrzymuje go u siebie tak długo jak się da i nie wyśle na front. W momencie upadku cesarstwa polecił mu uciekać ze szkoły do brata. Tak to Henryk znalazł się w Groznym. Nikt w rodzinie o tym nie mówi, ale nie dałbym głowy, czy bogaty już wtedy Edmund nie zapoznał się z tymże komendantem i odpowiednio (pieniążki robią wszystko) go do tego nie przekonał. Odległość od Polski, niepewność bytu w Groznym spowodowała, że Dziadek spakował całą rodzinkę i wysłał pociągiem do Pruszkowa, zaopatrując ich na drogę w spory woreczek złotych rubli. Sam zaś z bratem Henrykiem postanowił rozeznać się w sytuacji na Podolu. Tutaj poznali dwie piękne kuzynki i nie potrafili już oprzeć się woli Bożej. Następny epizod charakteryzujący Dziadka wymaga przytoczenia. Otóż Henryk został rozpoznany przez Bolszewików jako oficer carski i osadzony w więzieniu w Kamieńcu Podolskim. Czekało go rozstrzelanie. Dziadek dowiedział się, w jakiej knajpie bywa komendant więzienia. Wylegitymował się, a jakże, zabranym kiedyś jakiemuś pijanemu czerwonoarmiście dokumentem i zaprosił komendanta na poczęstunek. Pili cały dzień i pół nocy (miał jednak głowę), kiedy Dziadek zaproponował mu, aby wspólnie przeprowadzili inspekcję więzienia. Kilkoro więźniów w tym swojego brata w ten sposób uwolnił. Dokładnie tą samą metodą jaka została przedstawiona w słynnym utworze „Kak zakaljałaś stal” (w swoim czasie lektura obowiązkowa). Zapobiegliwość Dziadka była przysłowiowa. W dobie rozbojów i grabieży jakie nastały na Podolu, najbliższym w rodzinie chwalił się, że dobrze schował zarobione w Czeczenii złote ruble. Cieszył się tym do czasu, gdy musieli (już po ślubie z Florentyną Siemaszko) uciekać z dworu i schronić na noc w domu jakiegoś chłopa przed spodziewanym przyjazdem „Czerwonych”. Ci owszem zanocowali w ich opuszczonym dworze. Ponieważ noce były zimne, napalili w piecu tym co mieli pod ręką. A był tam stół z grubymi nogami. Można się domyśleć co było dalej. Z porąbanych nóg stołu wypadła na podłogę fortuna w złocie (nogi były starannie wydrążone w środku). Kiedy w 1920 roku znikła nadzieja, że Podole zostanie przy Polsce udało im się wrócić do Pruszkowa. Tutaj następne nieszczęście. Ukochana żona poroniła. Będąc jeszcze w szoku popełniła samobójstwo. Dziadek wyczytał w gazecie, że pewna dziedziczka poszukuje osoby do prowadzenia majątku. U pani tej nastąpiło jeszcze nieformalne rozwiązanie małżeństwa i sama nie mogła sobie poradzić z gospodarstwem. Dziadek najął sobie pisarza i wyszukaną kaligrafią odpowiedział na anons. Jak przewidział, pani owa będzie patrzeć głównie jak to zostało napisane. Dla porządku trzeba powiedzieć, że pani owa, to Felicja Maria Franke z domu Kurzewska. Jaki był faktyczny powód rozpadu ich małżeństwa – nie wiadomo. Wiadomo, że 25 kwietnia 1922 roku Karol Franke wniósł pozew do Sądu Okręgowego w Łodzi o uznanie go za właściciela połowy majątku, który Felicja odziedziczyła po swoim ojcu Feliksie Kurzewskim. Można domniemywać, że kupno tego majątku odbyło się w niecałkowicie zgodny z prawem sposób. Trzeba pamiętać, że w 1914 roku ziemie nasze znajdowały się jeszcze pod zaborem rosyjskim. Kupno ziemi przez osoby pochodzenia szlacheckiego zgodnie z panującym wówczas prawem było bardzo utrudnione, lub wręcz niemożliwe. Karol Franke, młody, przystojny dyrektor gospodarczy w dużej firmie przędzalniczej w Łodzi, pochodzenia nieszlacheckiego był dobrym kandydatem na figuranta przy kupnie majątku. Jego ożenek z Felicją miał zagwarantować pozostanie majątku w rodzinie. Ostatecznie w wyniku procesów i na skutek wyroku Sądu Metropolitalnego w Warszawie z dnia 12 grudnia 1925 roku stwierdzającego nieważność ich małżeństwa, Karol Franke otrzymał blisko dwie trzecie gruntów Dzierżązny wraz z zabudowaniami folwarcznymi. Z 17 włók (około 283 ha), po podziale (w 1922 roku) Felicji zostało około 6 włók (98 ha). -po secundo dla porządku trzeba dodać, że dnia 7 lutego 1926 roku odbył się ślub (kościelny) Felicji z Edmundem Pawełczyńskim. -po tertio również dla porządku trzeba wspomnieć, że w 1936 roku Karol Franke ożenił się z wdową Zenobią Szymańską z domu Podczaską. -wreszcie po kwarto, dla porządku trzeba dodać, że Dzierżązna to obecna nazwa tej posiadłości i wioski. Przedtem różnie bywało. Małżeństwo Edmunda Pawełczyńskiego z Felicją było bezdzietne. Jedyna córka Felicji z poprzedniego małżeństwa - Anna Franke, to moja mama. Żeby obraz niniejszej sagi był jaśniejszy musimy cofnąć się w czasie. Z mroków ubiegłych wieków wyłania się niejaki Feliks Kurzewski, syn Walentego. Urodzony we wsi Swoboda Modlna. Kim byli jego rodzice, jakie miał wykształcenie, jaki był jego status społeczny i majątkowy? – Nie wiadomo. Wracając do naszego Kurzewskiego Feliksa: wiadomo tylko, że jako dwudziestosześcioletni młodzieniec ożenił się w 1880 roku z niejaką panną Marianną Eleonorą Czarnecką w Warszawie. Wiadomo również, że jest plenipotentem sądowym. Ślub z wielką pompą odbył się, a jakże w Warszawie. Żeby jej portret był pełniejszy dodam, że panna ta, dwojga imion Marianna, Eleonora miała szczególną umiejętność nazywaną ówcześnie jako „podwójność”. Potrafiła przenosić się do świadomości innych osób. Cecha ta została przekazana na córkę i na wnuczkę, oraz w pewnym stopniu na praprawnuczkę, a dokładnie moją (piszącego te słowa) córkę Agatę. Wnuczka Anna bowiem co wieczór, po położeniu nas (prawnucząt) do łóżek wychodziła do przedpokoju i tam rozmawiała ze swoją mamą (Felicją - córką Marianny), która wtedy mieszkała w odległym o około 300 km Pruszkowie. My jeszcze nie spaliśmy i słyszeliśmy te rozmowy zza drzwi. Było to dla nas normalne i nie wzbudzało żadnej sensacji (wtedy). Z kolei moja córka Agata jak twierdzi potrafi zobaczyć u człowieka aurę. Wracając jednak do dalszego ciągu sagi. Kurzewski w 1914 roku kupuje Dzierżąznę. Skąd ma pieniądze? Przypuszczalnie zaciągnął dług w banku. Jedyna jego córka Felicja vel Feliksa wyszła z kolei za mąż za inżyniera z Łodzi w 1908 roku. Trzeba tutaj napomknąć, że słowo „inżynier” dotyczy de facto charakteru wykonywanej pracy, a nie wykształcenia, o którym historia jakoś milczy. Był bowiem dyrektorem gospodarczym w łódzkiej fabryce przędzalniczej Allart-Rousseau. Ciekawostką tego okresu jest fakt, że "pan inżynier" wstąpił do lokalnej spółki melioracyjnej, która zmeliorowała pola Dzierżąznej. Całość prac projektowych i wykonawczych z ramienia Spółki nadzorował młody absolwent po studiach na wydziale archeologii na Uniwersytecie Lwowskim pan Kazimierz Michałowski (a któż może lepiej znać się na tym?). Słynny później na cały świat twórca nowoczesnej archeologii i egiptolog (dziwne, że jakoś nie chwali się tym epizodem w swojej biografii - sprawdzałem). Zwieńczeniem tego projektu było również wybudowanie na grobli zasilającej młyn w wodę, turbinki wodnej, która oświetlała cały dwór i zabudowania. Był współzałożycielem we wsi ochotniczej straży pożarnej oraz podarował ziemię, na której wybudowano szkołę ludową. W Zgierzu kupił dom ze sklepem, w którym sprzedawano płody rolne z majątku. Za swe zasługi na polu pracy społecznej Karol Franke został odznaczony Srebrnym Krzyżem Zasługi. Córka Felicji, Anna została umieszczona w najlepszej w Łodzi pensji dla dziewcząt (niejakiej panny Miklaszewskiej), gdzie zdała maturę. Następnie wstąpiła na Uniwersytet Poznański, na którym studiowała farmację. W rodzinie planowano, że po skończeniu studiów sprzeda się majątek i kupi Ani aptekę. Mała dygresja. Wykształcenie jedynaczki oraz różne zaciągnięte długi (w szczególności obciążenia wynikające z zaciągniętych zobowiązań przez Feliksa Kurzewskiego podczas kupna Dzierżązny) zmusiły Felicję do sprzedaży łącznie około 46 hektarów ziemi i spadku (siedemdziesiąt hektarów) jaki Anna otrzymała po przedwczesnej śmierci swego ojca. Za ostatnie pięćdziesiąt kilka hektarów miano kupić rzeczoną aptekę. Z tego też powodu Ania złożyła wszelkie wymagane egzaminy końcowe oraz zdała egzamin magisterski w czerwcu 1939 roku. Chciała jak najszybciej odbyć wymagany staż uprawniający do samodzielnego prowadzenia apteki. Dostała odpowiednie zaświadczenie z uczelni i mogła przystąpić do pracy w okresie wakacyjnym. Uroczyste wręczanie dyplomów następowało zawsze po zakończeniu jesiennej sesji egzaminacyjnej. Następowało zazwyczaj, ale nie tego roku. Tego roku bowiem we wrześniu wybuchła wojna. Kto miał zaświadczenie, że ma ukończone studia był wygrany. Po tragedii wrześniowej Anna dostała pracę w aptece w małej mieścinie powiatu konińskiego, Wilczynie. Ponieważ nosiła niemiecko brzmiące nazwisko zaproponowano jej podpisanie folkslisty (starsi ludzie wiedzą o co chodzi). Propozycję odrzuciła, co spowodowało eksmisję i zajęcie Dzierżązny. Z tego powodu Pawełczyńscy musieli udać się na wygnanie do Generalnej Guberni. Tak więc w 1940 roku znaleźli się w Pruszkowie. Tutaj Felicja prowadziła sklep z artykułami jakbyśmy to dzisiaj powiedzieli gospodarstwa domowego (mało dochodowy interes w czasie tak niestabilnym jak wojna). Chowanie różnych skarbów widocznie weszło Edmundowi Pawełczyńskiemu w krew, bo do dzisiaj w Dzierżąźnie krąży legenda, jakoby zakopał gdzieś w sadzie jakiś skarb. Miało to się dziać, gdy w 1940 roku razem z Felicją Pawełczyńską został wywłaszczony z majątku. Po wojnie wskutek działania Reformy Rolnej, jako że areał Dzierżąznej przekraczał 50 hektarów, majątek został sparcelowany. I to by było na tyle. No nie całkiem. Dziadek wyciągnął z szuflady biurka legitymację PPS z nieprzyzwoicie niskim numerem początkowym. Nikt nie mógł mu podskoczyć. Zresztą nie chciał za wiele. Był kierownikiem PGR-ów. Pracował w swoim zawodzie. Dzięki znajomościom miał zawsze nawozy sztuczne (wczesne lata pięćdziesiąte to był ewenement) miał w PGR-rze snopowiązałkę, traktor, zawsze miał najlepsze plony i pierwszy robił w powiecie dożynki. My dzieci jeździliśmy do niego na wieś na wakacje. Niezapomniane chwile. To już nie wróci. Najbardziej zapamiętałem sad, który zawsze znajdował się przy PGR-rze (przecież powstawały na bazie jakiegoś dawnego majątku ziemskiego). Jego opiekun pan Borzęcki (który zawsze pracował razem z Dziadkiem) miał zrobiony w sadzie szałas, w którym latem mieszkał, a w nim specjalnie dla nas dzieci, najsmaczniejsze i najbardziej dojrzałe owoce jakie w życiu jadłem. Miał olbrzymie płowe wąsy i zawsze lubiliśmy przebywać w jego pobliżu.

Brak komentarzy: