czwartek, 25 grudnia 2008

W Samarkandzie

Wpadła mi w ręce książeczka, która od dziewiętnastu lat leżała sobie spokojnie w mojej biblioteczce. W niej rozdział „Dzieje rodziny Korzeniowskich” Coś mnie tknęło, żeby ją przeczytać. Okazała się perełką.
Opowiadanie Melchiora Wańkowicza opowiedziane na kanwie pamiętnika Hanki Korzeniowskiej. Polska rodzina, która znalazła się w wirze ucieczek wrześniowych 1939 roku, zatrzymała się wreszcie we Lwowie. W 1940 roku w lipcu wywieziona gdzieś za Ural. Tutaj zatrudniona przy wyrębie lasu. Gdy rozeszła się wieść o tworzeniu armii Polskiej (Andersa) zaczął się ich exodus do nieznanego im bliżej miejsca formowania. Tak znaleźli się w Samarkandzie.

„…W Samarkandzie zdarzył się taki fakt… — pojawiły się w Samarkandzie oddziały formującego się wojska polskiego. Z żywnością było źle, ale fantazji nie brakowało tym żołnierzom odradzającym się z nędzarzy. Pojawili się trębacze. Trębacze zrobili nieoczekiwane wrażenie. U dowódcy zjawiła się delegacja starców w pasiastych chałatach z kolorowymi krymkami na głowach, z tłumaczem rosyjskim.
Obyczajem wschodnim — nie można pytać o cel przybycia. Siedzą w koło, ciągną z filiżanek ofiarowaną herbatę. Pytają o żony, o dzieci, stare jak świat konwencjonalne pytania wschodu, cytowane z uśmiechem przez podróżników, tutaj jakże tragiczną mają wymowę! Bo ci wojacy nie wiedzą przeważnie, gdzie są ich żony i dzieci, wojacy je świeżo — utracili.
Wreszcie — wychodzi sprawa:
— Zagrajcie w piątek wieczorem przed naszym meczetem...
Uśmiechnął się pod wąsem dowódca, że to polscy żołnierze będą „kulturträgerami” na Wschodzie, że się tym poczciwcom muzyki na skwerze zachciewa. Co by im zagrać? No, już tam coś wybierze, raz coś zawodzącego wschodniego, a raz obertasa na odwyrtkę...
Ale goście mają jakieś życzenia co do programu muzycznego. No proszę,
..żeby jeden żołnierz grał na trąbce. Jeśli wojsko polskie chce, żeby grali wszyscy, owszem, oni nic przeciwko temu nie mają...
Ale oni tu przyszli prosić, żeby jeden grał na trąbce i żeby grał to, co kiedyś przerwał, kiedy oni byli w Lechistanie i ustrzelili na wieży świątyni trębacza w czasie grania...
War uderzył do głowy słuchającym oficerom. Każde dziecko wie, że od siedmiuset lat hejnał grany na wieży kościoła Mariackiego, hejnał grany co dzień o godzinie dwunastej na wszystkie cztery strony świata, urywa się nagle na najwyższej nucie. To na pamiątkę tego najścia Tatarów w wieku XIII, kiedy strzała tatarska przeszyła trębaczowi gardło w czasie hejnału. Ludność, według legendy, pod przewodnictwem cechu „włóczków", tzn. flisaków, ten napad odparła i od siedmiuset lat w rocznicę odbywa się po ulicach miasta barwny pochód „lajkonika", gdzie członek tej samej rodziny, która wówczas przewodziła włóczkom, przebrany za Tatarzyna z ogromną trefioną brodą, włożony w makietę wspaniale przybranego konia, którą opływa średniowieczny „kropież” — (barwna opończa do ziemi), tak, że nóg dźwigającego tę makietę nie widać i sprawia wrażenie, że harcuje na koniu — uwija się na czele barwnej świty po ulicach, tłukąc przechodniów ogromną buławą. Każde dziecko wie o tym, w Polsce. Siedemset lat... Nie wiadomo już, co legenda, a co rzeczywiste zdarzenie.
A tu oni?
„Oni" też mają swoją legendę, związaną z tym zdarzeniem, która powstała w czasie odwrotu i klęski. Z niezdarnych słów ich starszyzny, ze stękania tłumacza można wyrozumieć, że ich kapłani wytłumaczyli klęskę tym, że zastrzelono „polskiego muezina”, wzywającego do chwalenia Boga. Że czasze sprawiedliwości są ciężkie. Że nie przeważy się zadośćuczynienia, nie będą miały ludy nad Amu-Darią pokoju ani wolności, dopóki trębacz z Lechistanu nie odegra tego samego hejnału w Samarkandzie.
Poradlone twarze starszyzny prześwietlają się uśmiechem. Myśleliśmy, że przyjdziecie jako wrogowie... a ot, Allah, niech będzie pochwalone imię Jego, sprawił, że zdejmiecie klątwę tego czynu z nas jako przyjaciele.
W oznaczony dzień stanęli trębacze kolorowo i buńczucznie, z fanfarami, z „płomieniami” przy świecących trąbach przed turkusową kopułą Bibi-Khanum. Wypełzły z ubogich lepieńców, stał tłum milczący i nieruchomy. A kiedy hejnał wspiął się na najwyższą nutę i zamarł — tłum przebiegł dreszcz, jakoby dopełniło się siedemsetletnie przeznaczenie i pękł urok.”

Przytoczony urywek pochodzi z 4 zeszytu Reporterskiej Aukcji Zdarzeń „Białe plamy” Oficyna Literatów „Rój” Warszawa 1989

wtorek, 16 grudnia 2008

Sen

Wszyscy wiedzą, że jestem człowiekiem niezwykle łagodnym, wyrozumiałym, pełnym dobroci i taktu. Jestem przy tym człowiekiem raczej skromnym. Wyliczenie mych zalet spowodowane było wyłącznie temu, aby przybliżyć nieznajomemu czytelnikowi moją osobę oraz aby przypomnieć najbliższym niedowiarkom moją szlachetność.
Nie o moich zaletach chciałem jednak napisać. Sypiam dość dobrze, bez żadnych sensacji. Onegdaj jednak miałem sen, który przeniósł mnie w dawne dobre lata. W moich marzeniach sennych pojawiła się córka i przedstawiła jakiegoś chłopca jako kolegę. Ze studiów oczywiście. Przyjechali około 100 kilometrów na weekend celem swobodnego, nie zakłóconego niespokojnym rytmem życia w dużym mieście dokończenia przerwanych wątków w dyskusji nad marnością życia w obecnej rzeczywistości. Intelektualiści się znaleźli. Lecz nie ze mną takie numery. Pamiętam, że ja w ich wieku odznaczałem się większą inwencją … ale nie będziemy nad tym się rozwodzić.
Mocno zaniepokojony o możliwość zakusów na niewinność mojej latorośli tego, jak go będziemy zwali kolegi, podczas trzeciej takiej wizyty musiałem odpowiednio zareagować. Podczas obiadu wygłosiłem przemowę, której dosłownie przytoczyć nie mogę, bowiem tuż po przebudzeniu byłem tak zachwycony tą sytuacją, że zapomniałem zapisać sobie jej przebieg. Nie mniej wyglądała ona w ten sposób, że najpierw opisałem w niezbyt przychylnym tonie samą fizjonomię „kolegi” dziwiąc się, że córka moja, która ma tak wyrobiony gust i poczucie piękna mogła się w ogóle zgodzić na jego obecność w pobliżu swojej osoby. Następnie zapewniłem go, że pilnie go obserwuję i będę notował wszystkie zauważone minusy, które oczywiście odpowiednio będę komentował, rzecz jasna w imię dobrze pojętej troski o moją niewinną potomkę, potomkinię? Moje szczęście było tym pełniejsze, że moja Grażka tym razem nie przerwała mi ani razu (znaczy się we śnie).
Ale jak to w życiu bywa, był to tylko sen. Dobrze, że w ogóle był. A życie jak to życie bywa pokrętne jak mawiał poeta. Do owego "kolegi" zwracam się obecnie po imieniu nie zapominając dodać przedrostka "drogi zięciu".

piątek, 28 listopada 2008

Jubileuszowe rozmyślania

Jaka szkoda, że nie mieszkam na terenie Anglii. Może miałbym szanse poznać Hermionę Granger (wiadomość dla mugoli: - przyjaciółka Harrego Pottera). Z jej zamiłowaniem do numerologii bardzo by mi się przydała. A tak jestem zmuszony brnąć samotnie przez nieznane mi arkana tej wiedzy.
Jedną z najpotężniejszych liczb magicznych jest liczba siedem. Jest liczbą pierwszą. W starożytności znano tylko siedem planet. Ludzie mają po siedem palców u rąk … przepraszam zagalopowałem się. Mają ich po pięć. Liczba pięć jako najbliższa siódemce przejęła również część magicznej mocy od siódemki. Tak więc od ilości palców u przeciętnego człowieka powstał najbardziej rozpowszechniony dziesiętny system liczenia. Obecnie ulega on co prawda dominacji przez system dwójkowy (binarny), ale jego wyniki w dalszym ciągu są transponowane na nasz dziesiątkowy. Najpotężniejszą jednak liczbą jest liczba trzy.
Ludzkość od zawsze lubowała się w symbolice liczb. Przykładów można by przytoczyć miliony. Od słynnego „do siedmiu razy sztuka” (znowu coś mi się pokręciło), aż po „trzy po trzy, para piętnaście”. To przecież Romeo trzy razy podchodził pod balkon, aż uzyskał przychylność (powiedzmy). Kolumb Krzysztof nie tylko miał trzy okręty (straszne rzęchy – jakbyśmy to dziś powiedzieli), ale po trzykroć przeklął szpetnie zanim odkrył tą Amerykę. Poeta opisał to szczegółowo (Sztaudynger).
„Kolumb jak wiemy, odkrył Amerykę
Historia wspomina go czule.
Ja odkryłem więcej odkrywszy Ludwikę,
Bo naraz dwie półkule.
Dla mnie trójka jest symbolem szczęścia, bowiem gdy byłem jeszcze w stanie kawalerskim Grażka chciała uciec ode mnie, ale mocno ją przyTRZYmałem i nie dopuściłem do tego nierozważnego kroku. Jakbyś Ty wyglądała, gdyby nie mój heroiczny czyn? Pytanie czy w ogóle wyglądałabyś jest też całkiem uzasadnione. W związku z tym niejaki Adam (kłaniam się) powinien być mi dozgonnie wdzięczny. Liczba trzy była w historii również zwiastunem grozy: „Trzy razy księżyc obrócił się złoty…” A propos złotego, to zawiadamiam, że znów nie wygrałem w Totka tego głupiego miliona. W związku z tym nie przewidziałem na Twoje urodziny żadnego prezentu. Niech Ci wystarczy moje roztrzęsione pisanie.
Tak więc dostojna Jubilatko w dniu Twego trójkowego święta składam Ci moc szczerych i kochających życzeń. Jak szczere są niech zaświadczy fakt, że Twoja Matka czytając je zakrztusiła się ze wzruszenia (tak przypuszczam) i długo musiałem Ją doprowadzać do używalności.

sobota, 4 października 2008

Na gorąco.



Jak dobrze pamiętasz, uważny czytelniku moich blogów, miały odbyć się dwa ważne wydarzenia. Po pierwsze, to zjazd absolwentów mojego i Grażki liceum, na który z ochotą zapisaliśmy się oraz wesele w zaprzyjaźnionej rodzinie. Problem w tym, że oba zdarzenia miały odbyć się w tym samym dniu. O odmowie wzięcia udziału w uroczystościach weselnych nie mogło być mowy. Żeby było przyjemniej przyszli państwo młodzi zażyczyli sobie jechać na ślub moim Fordem Fokusem. Owszem ładny i względnie nowy (nie zarysowany). Postawiłem sprawę na ostrzu noża. Zaproponowałem, że Grażka będzie na uroczystości zaślubin „świecić za mnie oczami”. Ja z kolei sam pojadę na zjazd, który skończy się wczesnym popołudniem (zrezygnowałem dobrodusznie z udziału w nocnej imprezie w zamku Książ), i czym prędzej przyjadę. Powinienem zdążyć tuż po rozpoczęciu biesiady weselnej. Ku mojemu zdziwieniu moja propozycja przyjęta została ze zrozumieniem. Nawet ofiarowywano mi na tą podróż jakiś ich pojazd. Zrezygnowałem i pojechałem do Wałbrzycha (na zjazd) moją wysłużoną „Błękitną strzałą” (nazwa adekwatna jedynie co do koloru – siedmioletni Polonez, ale bardzo na chodzie).
Zajechałem z fasonem na parking niedaleko szkoły i spotkałem kolegę, który też parkował. Raźniej było iść dalej. Przed głównym wejściem czekał na nas, a jakże, szpaler pięknych „hostess”. Następnie rejestracja, pobranie materiałów propagandowych i jestem w środku. Chciwie wyglądam za jakąś znajomą twarzą. Pomału znajdują się. Uśmiechy, powitania, niekiedy zdziwienia. No cóż dawno temu byliśmy piękni i niecałowani. Teraz liczy się tylko szczery uśmiech i ten niezwykły błysk w oczach sprzyjający wspomnieniom. Pomału „zaganiają” nas do auli, gdzie mają odbyć się uroczystości jubileuszowe. Jako matuzalemi mamy przywilej zasiąść w samej auli. Pozostali młodzieńcy będą mogli obejrzeć sobie uroczystość na telebimach. I też dobrze. Może nawet lepiej, bo siedzenie i słuchanie jak obcy nam ludzie rozdają sobie dyplomy i pamiątki z okazji jubileuszu nie jest zbyt ciekawe. Trochę z nostalgią oglądałem część artystyczną. Młodzi ludzie wykonywali tańce i piosenki głównie z „naszej” epoki. Też mogła zakręcić się w oku łezka, patrząc jak małolaty nieporęcznie (niestety) tańczyli to, czym my żyliśmy. Nie wybrzydzam, jednak mimo wszystko było to miłe.
Następną częścią programu była zasłużona wyżerka. Dużo dobrego i ładnie podane. Wszystkie możliwe smaki.
Ostatnia część programu była najlepsza. Udaliśmy się do naszej klasy i tam mogliśmy swobodnie pogadać o wszystkim. Panie chwaliły się swoimi pociechami, chłopcy dyskretnie trzymali fason. Ogólnie miła atmosfera. Uzgodniono, że spotykamy się za rok na prywatnej imprezie. Wielce żałuję, że nie byłem na imprezie nocnej z wyszynkiem i tańcami, ale trudno.
Dosiadłem „błękitną strzałę” i dojechałem do domu. Po zameldowaniu się przyjechał po mnie pojazd dyżurny i znalazłem się na weselu, gdzie z utęsknieniem czekała na mnie Grażka. Jak to dobrze być nareszcie razem!. Wesele miłe, bez wyrywania sztachet. Wódka była zimna i następnego dnia bolało mnie gardło. Jednak nie żałowałem.
Tu ciekawostka. Popatrzcie na lewy rękaw garnituru pana młodego. Czy nie ma na nim czasem metki od pralni? Zastrzegał się później, że garnitur był nowo kupiony. To co to jest?
Nieskromnie przytaczam też widok pojazdu, którym poruszali się młodzi. Piękny! (Bo mój). Osoba występująca na pierwszym planie to pełniący rolę (tutaj) kierowcy Patryk, przyjaciel młodych z Holandii. (Po polsku umie bardzo ładnie powiedzieć „odejdź”). Ze względu na uniform, którym zresztą zrobił furorę nazwałem go Norton Commander. (Kto widział ten program oryginalny, ten wie).

piątek, 19 września 2008

Ku pokrzepieniu serc

W przyszły weekend w naszej zaprzyjaźnionej rodzinie odbędzie się wesele. Z tej okazji jako wielce doświadczony postanowiłem przekazać im cząstkę mojej wiedzy jednak nie wprost, ale przytaczając wielce pouczającą historyjkę z odległych już czasów.
W słonecznym cieniu, na miękkim kamieniu stojąc siedziała młoda staruszka i nic nie mówiąc rzekła: Dawno, dawno temu, kiedy jeszcze nie było na ziemi Piastów, a góry Karpaty na guziki się zapinały, przyszedł do sędziwego mędrca młody chłopiec i zapytał:
- Mistrzu jesteś tak mądry jak wszyscy dentyści razem wzięci (fakt powszechnie znany, bo w każdej reklamie jest powiedziane: „Mój tata wie najlepiej, bo jest dentystą”). Powiedz mi proszę co ja mam zrobić żeby mieć dzieci? Niedługo moi rodzice wyprawią mi wesele z taką jedną Izą, a ja nie wiem co mam robić. Starzec podrapał się w głowę i popatrzał na młodzieńca ze zgrozą. Jak taki dziwoląg się uchował? Ale cóż posada wioskowego mędrca do czegoś zobowiązuje. Kmiecie nie na darmo karmią go całkiem nieźle.
Znał tą dzierlatkę. Niejednokrotnie wzdychał, gdy nikogo nie było w pobliżu „Święty Światowidzie widzisz i nie grzmisz? Tyle pięknych dziewuch chodzi po gumnie i kto je wszystkie będzie kochał i dlaczego to nie ja. A tu taki nie przymierzając kostropaty Mariusz będzie się żenił z tą piękną Izą. I co ona w nim widzi? A jeszcze w dodatku nie wie jak to się robi. Ja, gdy byłem młody to co innego. Dla mnie to… ale dajmy spokój, to było dawno, a i tak nikt mi nie uwierzy.
Westchnął więc nasz mędrzec i już chciał młodzieńcowi wszystko powiedzieć od kwiatków i pszczółek począwszy, ale spojrzał na podwórzec i doznał olśnienia. Rzekł więc do młodzieńca.
- Co ja stary będę ci gadał, jeszcze kolejność pomylę, bo dawno już tego owocu nie smakowałem, ale popatrz sobie na te dwa pieski. W domu zrobisz sobie z Izą to samo. Spojrzał Mariusz na dwa pieski, które akurat były w trakcie czynności zmierzających ku przedłużeniu gatunku i pięknie mędrcowi podziękował.
- Teraz to ja już wszystko wiem!
W jakiś czas później gdy mędrzec rozmyślał sobie pod wierzbą i z zapałem formował kulkę z substancji, którą wydobywał z lewego nozdrza swojego organu powonienia, przechodził opodal nasz Mariusz. Zagadnął go tedy.
- Jak tam młody z tą moją radą?
- Ach świetnie, odparł. Moja Iza właśnie jest przy nadziei. Pięknie dziękuję za radę. Tylko powiedz mi dlaczego teściowa tak bardzo wyklina na mnie gdy rozbieram moją Izę na podwórku?

Życzę Wam tedy moi drodzy wszystkiego najlepszego na Waszej nowej drodze życia. Niech się Wam darzy. Żyjcie w szczęściu i miłości długie lata. Do życzeń dołącza się całym sercem Grażka.

niedziela, 31 sierpnia 2008

Grzybobranie

Już od późnej wiosny zaczynają się rozmowy o grzybach. Trwa analizowanie stanu pogody i jej wpływu na przyszłe zbiory. A to za dużo deszczu i zimno, a to znowu odwrotnie: za sucho i spiekota. Przecież wszyscy wiedzą, że grzybnia musi mieć właściwe warunki i w odpowiednim czasie do rozwinięcia się. Podczas dojazdu do pracy, w autobusie, od lat uformowała się nieformalna partia zagorzałych grzybiarzy, której aktywnym członkiem jest właśnie Grażka, i która też żyje tylko tym jednym.
Wreszcie przychodzi ten wielki dzień, gdy ukazują się zaparkowane samochody na szosie prowadzącej przez las. Znak to nieomylny, że ich właściciele są właśnie w tam w środku lasu i zbierają grzyby.
Ostatecznym sygnałem do rozpoczęcia sezonu grzybobrania jest relacja któregoś z członków wspomnianej wcześniej partii grzybiarzy z wyprawy do lasu zakończonej stwierdzeniem, że "grzyby już są!". Działa to na nich jak nowina gajowego z "Pana Tadeusza": "niedźwiedź mospanie". Pryska zmęczenie. Grażka po przyjeździe z pracy i obiedzie nie odbywa już zwyczajowej drzemki, tylko odpowiednie ubranie się i do lasu.
Wraca po iluś tam godzinach. Prezentuje swoją zdobycz. Zaznaczając ile to musiała grzybów robaczywych odrzucić. Teraz trzeba to wszystko posortować i wyczyścić. W przypadku maślaków (niezwykle smaczne), obrać ze skórki, pokroić i wstawić do suszarki. Gdy uzbiera się partia do marynowania (te najmniejsze) zabawa przedłuża się o wsadzenie tego wszystkiego do słoiczków i odpowiedniego potraktowania.
W pracach tych uczestniczę w różnym stopniu (raczej mniejszym niż w większym). Jednak mój udział zaznacza się w końcowych pracach. Ja to właśnie mielę wysuszone ogonki i nieforemne kapelusze na proszek (rewelacja jako przyprawa do różnych potraw) i umieszczam te wszystkie skarby w piwnicy.
Najbardziej ukochanymi grzybami dla Grażki są czerwone kozaki. Pociechy – jak mawia. Cieszy się z nich jak dziecko. Przypuszczam, że bardziej z powodu na ich wygląd, niż smak. Później podczas konsumpcji ja neofita nie widzę różnicy. Efektem tych systematycznych wypraw po grzyby jest coraz większy zapas grzybów w spiżarni. Jednak myślę, że największym pożytkiem z grzybobrania dla Grażki jest fakt, że w lesie nie pali papierosów. Trzeba też widzieć jej minę (zadowolenia i szczęścia), gdy przygotowując jakieś danie poleca mi przynieść z piwnicy grzybki (transport wszystkiego do i z piwnicy to moja domena) i nie żałując hojnie czerpie z naszych zapasów.
Jaka jest różnica między wędkarzami, a grzybiarzami? Żadna. Może tylko trochę mniej przesadzają w relacjonowaniu swoich zdobyczy, ale są tak samo zapaleni i oddani swojej pasji. I o to chodzi. Człowiek bez swojej pasji jest niepełnym człowiekiem.

środa, 20 sierpnia 2008

Olimpiada

Szybciej, mocniej i tak dalej. Co zostało ze szczytnych idei Barona? Co ze szlachetną i bezinteresowną rywalizacją? Czy Baron Pierre de Coubertin zdawał sobie sprawę z tego, że przecież w tamtych starożytnych czasach igrzyska były również komercyjnymi? Zwycięzcy poszczególnych dyscyplin oprócz chwały otrzymywali całkiem pokaźne fortuny od swych sponsorów – jakbyśmy to ich dzisiaj nazwali. Tu dygresja: jakże żałosną jest wiadomość, że medaliści z Białorusi będą dostawali od rządu dożywotnio, bezpłatnie co pewien czas określoną ilość kiełbasy. Jak to się ma na przykład w Polsce do dodatku do przyszłej emerytury dla medalistów. Przypominam sobie, że w mistrzostwach w piłce nożnej zawodnicy któregoś z karaibskich państw mieli obiecane domki jednorodzinne dla każdego w przypadku zdobycia przez nich medalu.
Z drugiej strony pamiętamy, że odsunięto od igrzysk słynnego francuskiego narciarza (nazwiska nie wspomnę), bo wziął pieniądze za reklamę, a to jest już zawodowstwo. Była to chyba ostatnia próba ratowania statusu amatora w sporcie. Wyjściem z sytuacji był przykładowo taki wybieg, że menadżer wzywał do siebie danego sportowca i przy świadkach zakładał się z nim na jakąś dużą sumę, że ten nie przeskoczy krzesła. Sportowiec oczywiście przeskakiwał i wygraną inkasował – też paranoja.
Wytworzył się podział: W państwach „kapitalistycznych” sportowcami byli studenci, którzy otrzymywali za dobre „postępy w nauce” odpowiednie stypendium. W państwach „socjalistycznych” natomiast nie było żadnych wynagrodzeń za uczestnictwo w sporcie. Były tylko zwroty kosztów podróży i utrzymania oraz tak zwane diety. – pełna paranoja.
Na szczęście zlikwidowano wreszcie wymóg amatora w sporcie. Przynajmniej nikt już nie musi nikogo okłamywać. Została moim zdaniem bardzo słusznie utrzymana w mocy zasada braku jakichkolwiek reklam na olimpiadach.
Jeśli już zgodziliśmy się na fakt istnienia komercjalizacji w sporcie to co z dopingiem? Istnieje doping dozwolony i niedozwolony. Znajomy ciężarowiec mówił mi, że łyżka miodu przed wyjściem na podium przynosi cuda. To jest to doping, czy nie? A jeśli tak, to w myśl definicji o dopingu jest dozwolony, czy nie? Celowo przytaczam taki przykład. Co bowiem będzie z dopingiem, gdy okaże się że opracowano technikę genowego dopingu. Niewykrywalnego, a o takich próbach już słychać.
Ale co nas – kibiców to obchodzi? My chcemy wyników i medali. Oczywiście ma je zdobyć nasz reprezentant. Już przecież starożytni Rzymianie powiadali: chleba i igrzysk. Sport jest to narzędzie do sterowania masami. Jest to najlepsza propaganda. Za sportowcami stoją politycy i robią z nami co im się zamarzy.
Boli trochę, że ostatnio złamany został ostatni kanon starożytnych igrzysk. Kanon pokoju. Co nam politycy jeszcze wymyślą?

poniedziałek, 11 sierpnia 2008

Jak to się zaczęło

Esej. Co to takiego jest? Czy ktoś kiedyś w szkole powiedział nam co to jest? Domyślam się, że coś pisanego. W naszej kulturze szkolnej termin nieznany. Nieśmiertelne tematy wypracowań to: „Charakterystyka Janka Muzykanta”, czy „Co miał na myśli Mickiewicz pisząc…”, ewentualnie ciągłe streszczania następnych rozdziałów z antologii jako własne myśli i opracowania. Najlepszy sposób aby znienawidzić ten przedmiot. Uczono nas o literaturze, a nie literatury. Nie umiemy samodzielnie poznać jej piękna. Dodam jeszcze, że to co my mieliśmy, to jeszcze betka. Obecnie małolaty takiego „Pana Tadeusza” przerabiają przez kilka lat. W każdym roku po kilka ksiąg. Dodatkowo muszą wiedzieć jaki jest rozbiór strof wiersza na sylaby, akcenty i takie tam. Żyć i nie umierać – chciałoby się powiedzieć.
Zatwardziały technokrata musiał wreszcie kiedyś zmięknąć. Zaczęło się nieoczekiwanie od najsłabszej strony. Od serca. Taka jedna wpadła w oko i nie było szans na wyjęcie (z oka oczywiście). Czego to nie wymyślałem, żeby wreszcie się umówiła. Książki można by napisać. Zastosowałem metodę zaskoczenia. Zadzwoniłem i powiedziałem, że mam jej coś ważnego do powiedzenia. NIE NA TELEFON! Przyszła do kawiarni i na pytanie co to tak ważnego mam jej powiedzieć odparłem, że właśnie mam imieniny. W odpowiedzi kazała pokazać sobie dowód osobisty. Dokładnie go przejrzała, potem oddała i taki był początek końca mojego kawalerstwa.
Tylko, co to ma do rzeczy? Ano to, że postanowiłem być oryginalny i kupić jej coś na prezent ślubny (oczywiście oprócz pierścionka z diamencikami). Grażka miała ciągoty do zbierania różnych niepotrzebnych rzeczy. Miała takie, nawet ładne pudełko, w którym trzymała różne ciekawe monety, które skądś miała. Lubiła je przeglądać i układać. Natchnęło mnie żeby kupić jej właśnie monetkę. Miałem 100 dolarów. Prawda, nikt już nie wie co to znaczyła taka suma w połowie lat 70-tych. Przelicznik wynosił 1do 100, ale nie to było ważne. W Peweksach (znowu czy ktoś pamięta co to było?) można było za to kupić cuda. Kupiłem jej dwie pamiątkowe monety srebrne 50zł i 100zł. W ładnych plastikowych etui. Zrobiłem tym furorę. A Grażka? Na drugi dzień poleciała i zapisała się do PTAiN (Polskie Towarzystwo Archeologiczne i Numizmatyczne). Zaczęła zbierać monety „na poważnie”. Pocieszałem się przez dłuższy czas, że przecież jest to lokata kapitału, że na pewno będzie można to sprzedać. Nic z tych rzeczy. To wszystko jest nie do sprzedania. Myślałem później, że spieniężymy trochę tego przy okazji budowy domku – też nie wypaliło. Dom zbudowałem, długi popłaciłem, a te kilka kilo srebra leży i śmieje się ze mnie.
Pomału zacząłem wciągać się w to zbieractwo. Specjalizowaliśmy się w monetach polskich i francuskich. Zainteresowało mnie co to było wtedy warte. Zacząłem wertować różne źródła. Stąd tylko mały kroczek do historii (kiedyś nie lubiłem historii, długo by o tym pisać). Dodatkowo Grażka zaczęła studiować ekonomię. Kiedyś przypadkowo wpadła mi w ręce jej „Historia gospodarcza”. Jak dla mnie okazało się to bestsellerem. Nagle wszystko zaczęło w bardzo przejrzysty sposób układać się w jedną całość. Skąd wojny i o co. Dlaczego to państwo upadło, a to nie…i tak dalej. Historia stała się dla mnie ciekawą. Odrobiłem z dużą nawiązką tą historię z liceum.
Moim młodym przyjaciołom, którzy też mocno boczyli się na literaturę wmawiałem, że nie o to chodzi, by wszystko polubić. Inteligentny człowiek – a nie ma innej drogi by być inteligentnym niż oczytanie – powinien przede wszystkim znać podstawowe dzieła danych epok i prądów w twórczości i wyrobić sobie własną o nich opinię. Wyobraź sobie, że skutkowało. Dla mnie najważniejsza stała się prawda, że można być technokratą i jednocześnie interesować się kulturą, literaturą, muzyką.

piątek, 1 sierpnia 2008

Brak tematu

I o czym tu napisać? W epoce radiowej stałą pozycją repertuaru w mojej rodzinie było słuchanie felietonów doktora Jana Żabińskiego. Co tydzień o tej samej porze wygłaszał swe półgodzinne felietony. Był jeszcze sprzed wojny dyrektorem warszawskiego ZOO. Jakże barwnie potrafił opowiadać o zwierzętach, szczegółach z ich życia i budowy. Żeby dopełnić jego charakterystykę podam, że razem ze swoją żoną byli jednymi z pierwszych udekorowanych po wojnie orderem Sprawiedliwy Wśród Narodów Świata. Było za co. Zresztą za działalność w AK i walkę w Powstaniu został wyrzucony z dyrektorowania w ZOO. Ale to już drobiazg.
Już jako dziecko miałem ciągoty do techniki. Moim stałym prezentem na wszystkie urodziny, imieniny, choinki był mechaniczny traktor. Taki nakręcany na kluczyk. Bawiłem się nim przez kilka dni, a potem następowało nieodmiennie rozkręcanie na kawałki i badanie jak to działa. To było szczęście! Najlepszą zabawą był stary poniemiecki rower. Był mój. Można było go bez ryzyka, że będzie awantura rozkręcać, montować na nowo, zmieniać, dodawać, słowem raj. Zawsze chciałem być inżynierem. Tylko w okresie felietonów Żabińskiego zastanawiałem się, czy przypadkiem nie być zoologiem. Wymyśliłem sobie ichtiologię w Olsztynie, bo wiązało się to w perspektywie z podróżami po morzach świata. Łączyło jednocześnie z państwem Centkiewiczów poprzez ich książki o polarnych krańcach Ziemi oraz z Karolem Borchardtem - autorem książki „Znaczy kapitan”, jedną z nielicznych książek, które czytałem kilka razy. Człowiekiem, który potrafił zarazić radością z życia i wykonywanej pracy oraz w niezłomnym dążeniu do zdobycia ukochanego zawodu. Na szczęście trwało to krótko (mam na myśli oczywiście ichtiologię).
Tu wtrącę małą dygresję. Swojego czasu będąc jeszcze w liceum, kolega opowiadał o kimś ze swoich znajomych, czy rodziny, jak ten zdawał egzamin maturalny z angielskiego. Wyczuł, że komisja nie zna ani słowa po angielsku, a sam w tym temacie nie był orłem. Omawiając (po angielsku) życiorys Waszyngtona mówił: „Waszyngton, krzesło, ławka, stół, Waszyngton” i tak dalej. Komisja była oburzona na wykładowcę, który ocenił tą piękną wypowiedź na zaledwie trójkę. Otóż ta scena opisana była w tygodniku „Morze” w którym Borchardt zamieszczał urywki swej przyszłej książki, właśnie ”Znaczy kapitan”. Nie zdradziłem się wtedy, że znam tą sprawę, ale tym bardziej pamiętam. W tygodniku „Morze”, „Skrzydlata Polska” i innych rozczytywałem się w EMPIKU.
W moim pojęciu przyszły inżynier nie powinien zbytnio angażować się sprawami związanymi z „humanistyką”. Co prawda to pojęcie nie przeszkadzało mi być dobrze oczytanym. Połykałem książki w tempie około 50 stron na godzinę już w szkole podstawowej, ale było to „dozwolone”, bo mogło się to przydać podczas studiów technicznych. Do tego doszedł jeszcze jeden element. Otóż dziewczyna, w której byłem (a jednak) zakochany robiła dziwne oczy na widok naszego historyka. Jasne jest że nie mogłem uczyć się historii. Byłoby to poniżej mojej godności. Nie wymienię, która to była wybranką mojego serca, bo nie ma to żadnego wpływu na kulistość ziemi. W ogóle o tym fakcie wiedziałem tylko ja (och ta romantyczna dusza Polaków).
Moja Babcia z kolei w stosunku do mojej osoby miała tylko dwa życzenia: żebym ją kiedyś wyspowiadał (wtedy jako dziecko jeszcze chodziłem do kościoła) i żebym nad jej grobem zagrał na skrzypcach. Raz na urodziny dostałem od niej kartkę z życzeniami: „Czem będziesz? Inżynierem, lotnikiem, a może księdzem? Zgadnij, o co się Babunia dla Ciebie modli”. (Cytat dosłowny. Słowo „Czem” wynikało z przedwojennej składni). Moja Mama nie miała zamiaru skierowywać mnie na tory seminarium duchownego, ale namówiła mnie, żebym dla świętego spokoju, jak powiedziała, zapisał się do szkoły muzycznej. Tą pigułę jakoś musiałem przełknąć i na muzykę chodziłem. Została mi, czego nie mogę się do dziś nacieszyć, wrażliwość na muzykę i niezwykła czułość ucha. Potrafiłem wyczuć u mojej córki Agaty (którą też "namówiłem" na muzykę), każdy fałsz i niedoskonałość tempa.
Czuję się jak właśnie ten mój ulubiony Pan Żabiński ze swym cotygodniowym felietonem. Robię to z przyjemnością, bowiem mimo wszystko powrót w tamte czasy jest dla mnie miłym zajęciem. Jeden z jego felietonów miał podobny tytuł jak mój.

niedziela, 20 lipca 2008

Ale się porobiło


Z okazji 14 lipca, to jest rocznicy zburzenia Bastylii Oddział Wałbrzyski Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Francuskiej zorganizował małą uroczystość połączoną z tańcami i wyszynkiem. Pani prezes oddziału skorzystała z okazji, że akurat przyjechała jej rodzina z Francji i zaprosiła ich oraz Grażynkę ze mną na tą fetę. Oczywiście za pełną odpłatnością. Mieliśmy również zarezerwowany nocleg.
Impreza była nad wyraz udana. Nie udane natomiast było przebudzenie. Okazało się, że naszym gościom w nocy ktoś włamał się do samochodu. Nie zadziałała metoda zgwałcenia zamka, więc zbili szybę i tak dostali się do środka. Straty materialne były stosunkowo małe. Ot dwa zamki, szyba i trochę osobistych rzeczy. Jak jednak z rozbitą szybą wracać do Francji?
Jak zdobyć szybę w niedzielę? Mój szwagier to stary kierowca. Umówiliśmy się z nim w pracy jego wnuka – dealera używanych samochodów. Szyby nie było. Jednak podczas rozmowy o pogodzie, ostatnich wydarzeniach politycznych mimochodem prowadzonych wśród towaru wystawionego na sprzedaż zwrócił moją uwagę na całkiem ładny samochodzik. Trzyletni Ford Fokus z całym szeregiem wyposażenia. Padła cena i kupiłem.
Do domu wróciliśmy nowym nabytkiem. Nastroju nie zepsuł nam (a na pewno mi osobiście) fakt, że nowy dach znowu diabli wzięli (właśnie była planowana na ten rok inwestycja). Jutro jadę do Wałbrzycha dokonać wszystkich formalności związanych z zakupem. No i cacy jak mawiał pewien bardzo nobliwy pan.

piątek, 18 lipca 2008

W Krakowie


Jak mawiał poeta: „Gołębiami zawalony Kraków, gówno ma z tych ptaków” (oczywiście Sztaudynger). Zajechaliśmy bezboleśnie. Na obiad mój nos skierował mnie do Kazimierza (dzielnica Krakowa). Trafiłem bezbłędnie. Piękny domowy obiadek z winkiem i kawą.
Krótki odpoczynek i wieczorem do Collegium Maius, bo tam właśnie była organizowana feta przez konsulat Francji ku czci rocznicy obalenia Bastylii. Jak się później okazało mogłem wejść, bo na zaproszenie tradycyjnie wchodzą dwie osoby. Za to poszedłem na Rynek. Przyjechaliśmy około 10 minut przed wyznaczonym czasem, a tu brama zamknięta. Delikatnie WALĘ w bramę. Uchyla się i uśmiechnięta organizatorka uprzejmie tłumaczy, że impreza przecież na osiemnastą, więc mam czas. Cholera mnie wzięła. Poinformowałem uśmiechniętą, że przyzwoitość nakazuje, żeby na takie imprezy przychodzić około dziesięć minut wcześniej. Na ulicy właśnie zebrała się pokaźna grupka zaproszonych, a wśród czekających są osoby starsze, jest również osoba o kulach, że nie wspomnę o narażonych na padający właśnie deszczyk garniturach i toaletach pań. Uświadomiłem uśmiechniętą, że postępuje wielce nieelegancko i zażądałem wpuszczenia. Podziałało. Co to znaczy osobisty urok i wdzięk oraz umiejętność perswazji (wcale się nie chwalę wszyscy moi znajomi i tak wiedzą, że jestem człowiekiem niezwykle skromnym). Teściowa wróciła uśmiechnięta, zadowolona i pod przemożnym działaniem alkoholu (dobre francuskie wina oraz szampan). Nawiązała szereg nowych znajomości i zapowiedziała, że za rok jedziemy do Warszawy.
Na rynku kupiłem w Sukiennicach smoka dla Grażki (obowiązek). Moją uwagę zwrócił facet, który właśnie usiadł sobie w podcieniu i przygotowywał instrument. Facet ubrany w strój, jaki widać na ilustracjach „Ogniem i mieczem”. Zrobiłem mu zdjęcie, a ten wystawił kartkę, na której stało, że zdjęcie kosztuje dwa złote. Podszedłem uiścić żądane dwa złote i zauważyłem na jego ramieniu plakietkę pisaną cyrylicą, z której wynikało, że jest z Ukrainy. Zagadałem go po rosyjsku (opanowałem ten język w stopniu biegłym. Jednak dało się, musiałem tylko chcieć). Okazało się że jest kozakiem z Krymu.
W drodze powrotnej zahaczyliśmy do Andrychowa, do siostry Teściowej. Ponieważ autostrada na trasie Katowice-Kraków jest płatna i nie ma możliwości dołączyć do niej w środku, musiałem jechać do Katowic drogami krajowymi. Makabra. Jeden wielki korek przez kilkadziesiąt kilometrów.

niedziela, 6 lipca 2008

I o czym tu napisać?


I o czym tu napisać? W epoce radiowej stałą audycją w mojej rodzinie było słuchanie felietonów doktora Jana Żabińskiego. Co tydzień o tej samej porze wygłaszał swe półgodzinne felietony. Był jeszcze sprzed wojny dyrektorem warszawskiego Zoo. Jakże barwnie potrafił opowiadać o zwierzętach, szczegółach z ich życia i budowy. Żeby w pełni opisać tą postać podaję, że razem ze swoją żoną zostali udekorowani orderem Sprawiedliwy Wśród Narodów Świata. Było za co. Zresztą za działalność w AK i walkę w Powstaniu Warszawskim został wyrzucony z dyrektorowania w Zoo. Ale to już drobiazg.
Już jako dziecko miałem ciągoty do techniki. Moim stałym prezentem na wszystkie urodziny, imieniny, choinki był mechaniczny traktor. Taki nakręcany na kluczyk. Bawiłem się nim przez kilka dni, a następnie następowało nieodmiennie: rozkręcanie na kawałki i badanie jak to działa. To było szczęście! Najlepszą zabawą był stary poniemiecki rower. Był mój. Można było go bez ryzyka, że będzie awantura rozkręcać, montować na nowo, zmieniać, dodawać, słowem raj. Zawsze chciałem być inżynierem. Tylko w okresie felietonów pana Żabińskiego zastanawiałem się, czy przypadkiem nie być zoologiem. Wymyśliłem sobie ichtiologię w Olsztynie, bo wiązało się to w perspektywie z podróżami po morzach świata. Łączyło jednocześnie z państwem Centkiewiczami poprzez ich książki o polarnych krańcach Ziemi oraz z Karolem Borchardtem - autorem książki „Znaczy kapitan”, jedną z nielicznych książek, które czytałem kilka razy. Człowiekiem, który potrafił zarazić człowieka radością z życia i wykonywanej pracy. Na szczęście trwało to krótko (mam na myśli oczywiście ichtiologię).
W moim pojęciu przyszły inżynier nie powinien zbytnio angażować się w sprawy związane z „humanistyką”. Co prawda to pojęcie nie przeszkadzało mi być dobrze oczytanym. Połykałem książki w tempie około 50 stron na godzinę już w szkole podstawowej, ale było to „dozwolone”, bo mogło się to przydać podczas studiów technicznych. Do tego doszedł jeszcze jeden element. Otóż dziewczyna, w której byłem (a jednak) beznadziejnie zakochany robiła dziwne oczy na widok naszego historyka. Jasne jest że nie mogłem uczyć się historii. Byłoby to poniżej mojej godności. Nie wymienię, imienia wybranki mojego serca, bo nie ma to żadnego wpływu na kulistość ziemi. W ogóle o tym fakcie wiedziałem tylko ja (och ta romantyczna dusza Polaków).
Moja Babcia z kolei, w stosunku do mojej osoby, miała tylko dwa życzenia: żebym ją kiedyś wyspowiadał (wtedy jako dziecko jeszcze chodziłem do kościoła) i żebym nad jej grobem zagrał na skrzypcach. Raz na urodziny dostałem od niej kartkę z życzeniami: „Czem będziesz? Inżynierem, lotnikiem, a może księdzem? Zgadnij, o co się Babunia dla Ciebie modli”. (Cytat dosłowny. Słowo „Czem” wynikało z przedwojennej składni). Moja Mama nie miała zamiaru skierowywać mnie na tory seminarium duchownego, ale namówiła mnie, żebym dla świętego spokoju, jak powiedziała, zapisał się do szkoły muzycznej. Tą pigułę jakoś musiałem przełknąć i do szkoły muzycznej chodziłem. Została mi, czego nie mogę się do dziś nacieszyć, wrażliwość na muzykę i niezwykła czułość ucha. Potrafiłem wyczuć u mojej córki Agaty każdy fałsz i niedoskonałość tempa. (też chodziła do szkoły muzycznej).
Czuję się jak właśnie ten mój ulubiony Pan Żabiński ze swym cotygodniowym felietonem. Robię to z przyjemnością, bowiem mimo wszystko powrót w tamte czasy jest dla mnie miłym zajęciem. Jeden z jego felietonów miał podobny tytuł jak mój. Myślę, że zajął Was przez chwilę.
PS. Zdjęcie przedstawia Antoninę i Jana Żabińskich. Znalazłem je na jakimś forum i nie moglem go później znaleźć (forum oczywiście), aby prawidłowo określić źródło. Bardzo proszę nie ciągać mnie z tego powodu po sądach. Robię to bowiem z czystej życzliwości do tych (niestety zapomnianych już) ludzi.

poniedziałek, 30 czerwca 2008

Końskie nazwisko

W komedii Gogola „Końskie nazwisko”, jakiś tam (zapomniałem nazwiska) horodniczy cierpiał na ból zęba. Wszyscy domownicy chodzili na paluszkach i próbowali mu ulżyć w cierpieniu. Biedak przed sobą miał tylko jedną perspektywę: wizytę u dentysty. Była to wizja okropna. Zresztą wcale mu się nie dziwię. Pewnego razu, gdy ja byłem z wizytą u swojej dentystki wyraziłem się, że boję się dentystów bardziej niż ginekologów. Do dzisiaj nie rozumiem, co ją w tym stwierdzeniu ubawiło. Przecież, ale dajmy temu spokój i wróćmy do meritum. Otóż w pewnym momencie jednemu z domowników rzeczonego horodniczego przypomniało się, że niedaleko mieszka pewien znachor, który bardzo dobrze zamawia ból zębów. Zapomniał tylko jego nazwiska. Pamiętał tylko, że miał „końskie nazwisko”. Wszyscy próbują naprowadzić jegomościa na trop nazwiska wymieniając różne wyrazy związane z koniem. Na próżno. Zbolały horodniczy ostatecznie poszedł do dentysty, który ząb wyrwał. Wracającego wita w drzwiach uradowany domownik z wieścią, że przypomniał sobie to nazwisko - Owsiannikow. No to wykazałem się znajomością literatury. Cała moja kariera zawodowa związana była z kopalniami miedzi. Przez kilka lat byłem sztygarem w oddziale szybowym. Miałem na podszybiu sygnalistę który wcale nie miał końskiego nazwiska, ale nie wiadomo dlaczego nosił przezwisko „kobyła”. Trzeba wiedzieć, że sygnalista to na kopalni wielka szycha. Pamiętam, że jak byłem na szkolnej wycieczce w Wieliczce, to na dół szliśmy schodami, ale na powierzchnię wyjeżdżaliśmy szybem. Wbiły mi się w pamięć te tajemnicze dzwonki. Nadawał je właśnie sygnalista. On otwiera wrota szybowe, daje pozwolenie do wsiadania, zamyka drzwi klatki (górnicy nie mówią winda tylko właśnie klatka). Dzwonki służą do wydawania komend maszyniście maszyny wyciągowej. Jeden dzwonek-stój, dwa-ciągnij (w tym wypadku do góry), trzy-opuszczaj oraz wiele innych. Wracając do mojego sygnalisty, gdy załoga zjeżdżała na dół tuż przed daniem sygnału „stój” wszyscy w klatce krzyczeli jak na konia „prr”. Podczas wyjazdu z kolei na powierzchnię, krzyczeli „wio” i wiele innych różnych docinków. Chłopak dostał obsesji. Pewnego razu pod koniec szychty, gdy załadował ludzi do klatki i nadał sygnał „ciągnij do góry” ludzie jak zwykle zaczęli mu dokuczać wołając „wio”. Sygnalista zatrzymał klatkę, opuścił ją nieco niżej poziomu podszybia, chwycił za wąż i zaczął ich polewać wodą (a to była zima). Dokładnie ich zmoczył nie zważając na wrzaski oraz przyszłe regulaminowe kłopoty i dopiero wtedy odesłał klatkę do góry. Kiedyś przyszedł do nas pracować nowy nadsztygar nazwiskiem Sieczka. (taki człowiek ma prawo zjeżdżać i wyjeżdżać o dowolnej porze). Dzwoni więc do naszego sygnalisty, żeby uzgodnić z nim porę wyjazdu (tak było w zwyczaju) i przedstawia się: „tu Sieczka”. W odpowiedzi usłyszał stek przekleństw. Musiałem później obu tłumaczyć nieporozumienie i załagodzić całe zajście. Innym razem ten mój sygnalista pracował w kufajce (była to zima) niewiarygodnie poszarpanej i brudnej od smarów i temuż podobnych rzeczy. Pewnego razu pod szyb przyszedł zapowiedziany wcześniej dyrektor kopalni z osobą towarzyszącą. Klatka już zjeżdżała po nich. Na te kilka chwil sygnalista zaprosił ich do swojego pomieszczenia, które było odsłonięte od przeciągu oraz miało nagrzewnicę i było ciepło. Osoba towarzysząca chcąc coś miłego powiedzieć powiedziała: „ale tu u pana fajnie” na to on z dumą „trzeba się było na to UCZYĆ”

niedziela, 22 czerwca 2008

Sanatorium w Ustce

Jak już wcześniej wspominałem, przydarzyła mi się okazja pobyć dwa tygodnie w sanatorium w Ustce. Postaram się obecnie uporządkować i utrwalić moje wrażenia z tego wyjazdu.
Dzień 1. Szybko udałem się zobaczyć morze, czy aby jest na swoim miejscu – było. Były również, jak to zwykle bywa, przydziały pokoi oraz kolejka na zabiegi. Nic specjalnego. Dostałem masaże na jakimś automatycznym łóżku i naświetlenia lampką. Mecyje. To po to jechałem na drugi koniec Polski. Podczas obiadu zauważyłem, że przy „naszym” stole jest wyszczerbiona solniczka. Szybko zamieniłem ją z sąsiadami.
Dzień 2. Atrakcją dzisiejszego dnia będzie wieczorek zapoznawczy. Przy śniadaniu okazało, że sąsiedzi gwizdnęli nam naszą solniczkę. To ten łysiejący facet. Łobuz. Już ja nauczę go porządku. Jednak ukłoniłem mu się. Pokażę jak zachować się z klasą. Niech się uczy. Ta Ruda przy stoliku obok wygląda całkiem ponętnie. Obiecuję sobie, że zatańczę z nią przynajmniej kilka razy.
Dzień 3. Czarny dzień. Ten Łysy miał bliżej ode mnie do Rudej i cały wieczór tańczył z nią. Byłem taki wściekły, że nie osłodził mi życia fakt, że przeniosłem solniczkę na nasz stolik. Postanowiłem, że zdobędę Rudą. Wezmę ją na intelekt. Przecież ten Łysy wyraźnie widać, że nie grzeszy ogładą.
Dzień 4. Chyba specjalnie mi na złość Łysy z Rudą rozłożyli się na plaży obok mnie. Podsłuchałem ich szczebiot i wyszło na jaw, że jest byłym koszykarzem. Ruda patrzyła na niego jak na obrazek. Ohyda. Przy obiedzie kelnerka mnie pierwszemu podała posiłek i tak ładnie się uśmiechnęła. No, no? Nawet nie zareagowałem, że Łysy bezczelnie gwizdnął nam solniczkę.
Dzień 5. Uf! Jakie szczęście, że nie wyjawiłem wczoraj swoich uczuć kelnerce. Wieczorem przyszedł po nią jej facet. Lepiej było nie zaczynać. Za to dzisiaj mieliśmy zwiedzanie Ustki. Przebudowany na lokomotywę traktor ciągnął coś w rodzaju disnejowskiego wagonika. W środku my. Siedziałem obok pięknej Blondynki. Błysnąłem nawet kilka razy intelektem, a ona przyjęła to przychylnie. Do tego udało mi się umieścić solniczkę na SWOIM miejscu. Przyjemnie było widzieć wściekłość na twarzy Łysego.
Dzień 6. Hura! Byłem w jadalni przed Łysym. Solniczka jest więc na swoim miejscu. Życie jest piękne. Pogoda natomiast nieciekawa. Padało. Blondyna nie pokazała się. Idę na rybkę do portu.
Dzień 7. Ta rybka musiała być nieświeża. Bez komentarza. Dzisiaj wieczorem był wieczorek taneczny. Beze mnie.
Dzień 8. Pokazałem się na posiłkach, ale jako ozdrowieniec „jadłem” tylko herbatkę. Jak na złość były moje ulubione potrawy. Nawet nie zarejestrowałem, gdzie jest solniczka.
Dzień 9. Znalazła się solniczka. Jest na stoliku przy oknie. Ten Chudy jest naiwnie bezczelny. Myśli, że wszystko mu wolno. Ale przeliczy się. W międzyczasie Blondynka chodzi sobie po promenadzie z jakimś Wysokim facetem nie z naszego sanatorium. Jak ona może?
Dzień 10. No! Łysy zagadał Chudego, a ja zdjąłem solniczkę. To się nazywa współpraca. Uzgodniliśmy, że na przemian będzie u mnie i u niego. Wara jakimś innym od naszej solniczki!
Dzień 11. Rejs statkiem po morzu. Miło było patrzeć, jak Łysy choruje za burtę. Sztama z solniczką to jedno, a blizna na sercu z powodu Rudej to drugie. Ruda jak widać też jest mocno zdegustowana tą sytuacja.
Dzień 12. Bezczelny Grubas. Zwyczajnie, we wredny sposób, jawnie na naszych oczach zwinął solniczkę z mojego stołu. Próbowałem zagadać taką jedną nieznajomą na promenadzie. Właściwie udało mi się, ale deszcz zepsuł całą sprawę. Nie miałem parasolki i paniusia skorzystała z „uprzejmości” faceta z jej sanatorium. Świat jest jednak niesprawiedliwy.
Dzień 13. Wieczorek pożegnalny. Przeszedł właściwie bezpłciowo. Nikt nikogo. Jeszcze po południu byłem w sklepie z pamiątkami. Za ostatnie grosze kupiłem żonie pamiątkę. Latarnia morska z muszelek. Piękna. Niech wie, że ciągle myślałem o niej. Kuchnia też się popisała. Wystawiła na stoły nowy komplet SOLNICZEK. Tak więc w narodzie zapanowała zgoda.
Dzień 14. Wyjazd do domu. Jak miło będzie wrócić do znanych i smacznych obiadków domowych.

wtorek, 27 maja 2008

Jak to ze lnem było


Swojego czasu Grażka dostała ekstra Bota do #3. Lesti był wtedy najsilniejszym botem w Polsce. Co to jest bot? Jest to skrót od słowa robot. Robot komputerowy. Umiał bardzo dużo. Pilnował porządku i zarządzał całym kanałem. Dawał „opa” (specjalne uprzywilejowanie), a w wypadku niegrzecznego zachowania się rozmówcy wywalał z kanału na zbitą twarz. #3 to z kolei kanał IRC-owy trzeciego programu PR, którego naczelnym Guru był wówczas znany wszystkim „Niedźwiedź”. Na kanale tym między innymi głosowało się na zwycięzcę tygodniowej listy przebojów. Społeczność starych bywalców, jak to zwykle bywa, doskonale się znała. Starzy bywalcy mieli pewne „fory” u Grażki. Trzon znajomych stanowili wybrańcy, których nazywała swoimi „internetowymi dziećmi”. Często zdarzało się, że różnymi drogami internetowymi docierali do niej z prośbą o „wstawiennictwo” u Lestiego, ”bo na chwilę zapomnieli się i użyli sformułowania powszechnie uznanego jako nieprzyzwoite”, a Lesti w takich wypadkach bywał bezwzględny.

Z okazji pomyślnej obrony pracy magisterskiej Grażki postanowiliśmy wyprawić ogólne zapoznanie się z jej „internetowymi dziećmi”. Zostały wysłane w internet odpowiednie wici i pewnego pięknego dnia zjechało się kilkadziesiąt osobników z całej Polski. Wszyscy uczestnicy „Przemkowskich spotkań magisterskich” otrzymali gustowną koszulkę w pięknym kolorze zieleni i z odpowiednim napisem. Modne zaczęło się szukanie. Na zawołanie „gdzie jest Basia?” cały chór usłużnie informował „…o tam ta dziewczynka w zielonej koszulce”. Najpiękniejsze były noce. Całe towarzystwo leżało na kocach na tarasie z piwkiem i rozmawiało półgłosem o wszystkim do wczesnego rana.

Przez kilka dni całe to towarzystwo zwiedzało okolicę. Przewodnik oprowadzał po najciekawszych zakątkach stawów, i rezerwatu łąkowego. W zaprzyjaźnionym gospodarstwie agroturystycznym zdechły akurat dwie ładne świnie i wszyscy solidarnie, i bezinteresownie je skonsumowali. Ile wypito piwa nie powiem, bo nie liczyłem. Nie doliczyłem się natomiast ani jednego przypadku zatrucia alkoholowego. Niebywałe, ale prawdziwe. Największą chyba atrakcją było zwiedzanie kopalni miedzi. Niestety tylko dla chłopców (dyrekcja w tym względzie była nieprzejednana). Również liczba była ściśle określona. Dziesięciu szczęśliwców zostało najpierw odpowiednio przeszkolonych, a potem zjazd na dół. Po wyjeździe czekała ich chyba jeszcze większa przyjemność. Każdy z nich dostał z rąk przedstawiciela dyrekcji kopalni certyfikat stwierdzający, że był 1000 metrów pod ziemią. Gratka nielada. Dzięki temu w drodze rewanżu, również oficjalnie, zwiedziłem łódź podwodną „Dzik”.

Jak to w życiu bywa drogi nasze rozeszły się. Każdy wrócił do swojego życia. Towarzystwo z #3 w zasadzie rozleciało się. Zostało kilka znajomości. Odwiedzamy więc stolicę polskiego bociana Żywkowo, gdzie rządzi Yendza, pisujemy do siebie kartki świąteczne, ale najbardziej cieszę się z wizyty niejakiej Ziuty (Yendza i Ziuta to oczywiście nick). Właśnie w ten weekend była u nas. Ma swoje kłopoty, bo kto ich nie ma. Potrafi jednak przywieźć ze sobą tyle ciepła i radości życia, że zapomina się o wszystkich troskach i niepowodzeniach. Drugiej takiej osoby w życiu nie spotkałem. Jej pobyt natchnął mnie właśnie na te wspominki.

Co to wszystko ma wspólnego z tytułem? A no nic. Chyba tylko to, że też jest opowieścią o pewnych dziejach.

wtorek, 6 maja 2008

Gderanie

Wszystko w tym roku jest jakieś nieudane. Zima nie zima. Bez śniegu, bez mrozu. Za to firma, która zajmuje się dystrybucją gazu ziemnego szczodrze pompowała do rur powietrze. Spowodowało to zwiększone ponad miarę „zużycie” gazu i oszałamiające wprost rachunki. Skandal na całą Polskę. Rozeszło się oczywiście po kościach. Emeryci będą musieli za swoje rachunki zapłacić (bo to oni podnieśli krzyk), a gazownicy będą mieli z czego zafundować sobie „trzynaste pensje” (nie jestem pewien, czy znasz ten termin. Jest to rodzaj premii za dobre osiągnięcia wprowadzonej w czasach Gierka).

Święta jeśli idzie o pogodę również były na opak. Przemieszane. Za to mieliśmy po raz pierwszy udokumentowaną trąbę powietrzną. Była jak na początek nieduża, zmiotła kilka chałup, ale pokazywano ją w telewizji. Cudownie! Nie muszę wyjeżdżać do Stanów, aby to zobaczyć. Statuę Wolności i Niagarę widziałem na filmach wielokrotnie. Żal mi tylko tych widoków Antelope Canyon, które właśnie niektórzy nasi znajomi oglądają.

Pierwszy Maj. Jakże przyjemnie wspominam to święto. Pamiętam to jako ogólnokrajową majówkę. Nie przypominam sobie, aby ktoś nas przymuszał do uczestniczenia w pochodzie. Nasza szkoła chyba w ogóle nie szła. Za to zawsze oglądałem pochód jako widz. Do końca dnia wszędzie odbywały się jakieś imprezy. Na placu Grunwaldzkim na froncie budynku MPK wisiał zrobiony na płótnie portret jakiegoś górnika. Wisiał tak kilka dni i był wywieszany przez kilka lat (chyba aż się nie rozleciał). Dlatego wrył mi się w pamięć. Po iluś tam latach, gdy poszedłem pierwszy raz do domu mojej wybranki zostałem przedstawiony jej ojcu. To był właśnie ten człowiek z portretu. Jego kopia (portretu, a nie ojca) w przyzwoitym rozmiarze A4 wisi u mnie w domu.

Obecnie „zakazanym” kolorem jest kolor czerwony. Nie zdarzyło się, aby nasz prezydent wystąpił przed takim tłem. Zniknęły krawaty polityków w tym odcieniu. Nie wywieszam flagi na 1-go maja. Nie chcę, aby wisiała również 3-go maja. Nas też uczono w szkołach, że to rocznica Konstytucji. Nigdy jednak nie poznaliśmy jej treści. Powód prosty. Jest to pierwszy w świecie udokumentowany KONKORDAT. Oddawał w pacht nasz kraj Watykanowi. Zakładał prawnie ustanowioną nietolerancję religijną. Pokłosie tego ciągle jeszcze trwa do dziś. Właśnie to było powodem powstania Targowicy. Ale zostawmy historię. Z niepokojem obserwuję obecnie ciągły nacisk na działania zmierzające do uczynienia Polski państwem wyznaniowym.

Pamiętam wypowiedź jakiegoś bohatera jakiejś powieści który mówił, że jak go rwie w kolanie i ćmi ząb, to wie że żyje. Moja Babcia, w wieku około 90 lat poprosiła Mamę, żeby ją zaprowadziła do lekarza, bo ją drapie w gardle i boli kolano. Lekarz po zbadaniu właściwie niczego nie stwierdził i powiedział Babci, że jej stan jest normalny w tym wieku. Babcia do lekarza: Panie doktorze. To drugie kolano ma tyle samo lat i nie boli. A do Mamy: Aniu, prosiłam cię, żebyś mnie zaprowadziła do lekarza. Wychodzimy.

To się nazywa podejście do życia. Całe to moje dzisiejsze GDERANIE bierze się stąd, że po raz pierwszy złapały mnie korzonki. W paskudnym miejscu. Tam, gdzie plecy tracą swoją szlachetną nazwę. Niczego nie mogę i nie mogę sobie znaleźć miejsca. Byłem u lekarza. Ta dała mi jakieś zastrzyki, po których dopiero zaczął się ból. Teraz dokładnie wiem, że żyję. Trzyma już z tydzień i chyba powoli puszcza, ale leki odstawiłem.

poniedziałek, 28 kwietnia 2008

Rusztowanie

Czy wiesz co to jest rusztowanie warszawskie? Jednakowe elementy wykonane z rurek składane na przemian jak domki z kart tworzą „piętra” wysokości około 75cm. Można z nich tworzyć „filary” o dowolnej wysokości. Na najwyższym piętrze układa się podest i można z niego murować lub tynkować ścianę. Zakładałem na swoim domku antenę satelitarną. Wystarałem się właśnie o takie rusztowanie. Do pełni szczęścia zabrakło mi około 2 metrów. Załatwiłem to drabiną, która była ustawiona na górnym podeście i oparta o ścianę. Wszystko to działo się powyżej piętra na wysokości około 8-9 metrów. Po zamontowaniu anteny zawołałem specjalistę z odpowiednim przyrządem, aby ją precyzyjnie ustawił w kierunku satelity. Stałem na podeście i asekurowałem specjalistę trzymając drabinę. Specjalista podłączył czujnik, ale miał kłopoty z odczytaniem jego wskazań, bo czujnik chwiał się i nie widać było jego skali. Żeby mu pomóc wszedłem na dwa szczeble drabiny i chwyciłem przewód od tego czujnika. Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie wystąpił moment odpychający drabinę wraz z rusztowaniem od ściany. W efekcie całe to rusztowanie zawaliło się i obaj spadliśmy na ziemię. Spadłem na głowę i poczułem jak coś strzeliło mi w kręgosłupie. Jak się później okazało to coś, to przemieszczenie się kręgów. W trzech miejscach. Były inspektor BHP, jakim byłem przez pięć lat nie zauważył, że rusztowanie nie jest podparte. W szpitalu zrobili mi a jakże, zdjęcie kręgosłupa i na tym zakończyła się kuracja. Dostałem tylko tabletki na uśmierzenie bólu. Po trzech dniach wywalili mnie do domu. Wcale się nie żalę. Przecież byli troskliwi. Nawet dali mi to zdjęcie.

Opisane wyżej zdarzenie miało miejsce w dwa lub trzy miesiące po przejściu na emeryturę. Od tego czasu minęło już okrągłe 10 lat.

Moja Mama była farmaceutką i pracowała w aptece. Wyssałem niejako „z mlekiem matki” jak to się mówi niezachwianą wiarę w to co powie lekarz. I ścisłe przestrzeganie jego zaleceń. Tylko co miałem zrobić w tym przypadku, kiedy nie było żadnych zaleceń. W młodości spotkałem się z krytyką znachorstwa. Była dla mnie bezdyskusyjna i jak najbardziej na miejscu.

Mieszkam w małej mieścinie około 3 tysiące dusz. Cała gmina liczy 7 tysięcy. Posiadamy około 10 kościołów (katolickie, prawosławne i grekokatolickie). W nasze rejony wysiedlano ludność z Bieszczadów i Beskidu Niskiego w ramach tak zwanej „Akcji Wisła” w czasie walk z bandami UPA. My to znamy tylko ze wspaniałego filmu „Ogniomistrz Kaleń”. W jednej z okolicznych wiosek mieszka sobie pewien chłopek. Jest KRĘGAŻEM. Dużo mnie kosztowało, aby zdecydować się pojechać do niego. Efekty przeszły moje najśmielsze oczekiwania. Facet zna wszystkie kości, jakie są w naszym ciele (chyba tylko oprócz tych w uchu). Gdy jakieś połączenie stawowe jest już zwyrodniałe wtedy nic nie robi. Uczucie jest niesamowite. Pod naciskiem jego palców kręgi wskakują na swoje miejsce. Funkcjonuję wtedy prawidłowo do czasu aż dźwignę coś ciężkiego. Mam luz psychiczny i nie oszczędzam się. Jak mi coś wyskoczy, to idę do pana Józka, a on zrobi co trzeba.

Mam siostrzenicę (córka mojej starszej siostry), która jest lekarzem. Specjalizuje się w medycynie wypadkowej. Wpadła do mnie, bo jechała na jakieś kilkudniowe sympozjum w Karpaczu. Pokazałem jej akurat świeżo wtedy zwichnięty kciuk. Powiedziała: „Wujek z tym to ty sobie już umrzesz”. Gdy wracała pokazałem jej co zrobił pan Józek. Nic nie odpowiedziała.

Medycyna ludowa ma w sobie ogromny potencjał. W Polsce jest wsadzona do wspólnego worka o nazwie znachorstwo i gusła.

Teraz najciekawsze: Ojciec pana Józka był znanym kręgarzem. Do tego stopnia, że któregoś razu przyjechano po niego wieczorem karetką ze szpitala. Całą noc siostry na ortopedii w Głogowie rozcinały pacjentom zagipsowane kończyny, on je prawidłowo nastawiał i później znowu były gipsowane, żeby nikt się nie dowiedział. To brzmi jak kawał, ale to prawda.

Na koniec mała refleksja. Jaką mamy służbę zdrowia - każdy widzi. Nie mamy jej wcale. Chciałoby się, żeby współczesna medycyna potrafiła przemóc się i zaadoptować niejedno z odkryć medycyny ludowej. Nie zawsze są to bezmyślne gusła. Polska medycyna nie umie tak banalnej rzeczy jak nastawianie zwichniętych stawów. Takiemu delikwentowi robi się, a jakże zdjęcie (chyba tylko dla udokumentowania wypadku) i zawija kończynę w gips w nadziei, że jak się uleży to może pomoże. Strach pomyśleć co by było, gdyby chcieli robić coś z kręgosłupem.

piątek, 25 kwietnia 2008

Wstęp na otwarcie

Czy tego chcemy, czy nie otacza nas wirtualny świat. Dociera wszędzie. Ciekawostką jest, że ten świat nie jest pisany. Jest oglądany i słuchany. Słowo pisane jest w absolutnym odwrocie. Znaczna część społeczeństwa stroni od pisania i czytania. Pojawił się nawet, jak na moje pojęcie, fenomen: nauka w szkołach czytania ze zrozumieniem. Termin absolutnie nie zrozumiały dla mojego pokolenia. Co zatem sprawiło, że blogowanie jest takie modne? Za czasów naszych babek modne były pamiętniki - sztambuchy jak mawiały. Były przeznaczone tylko dla właściciela. Można było po latach wrócić wspomnieniami do tych minionych chwil.
Obecnie, jak wydaje
się, duża część blogowiczów chce w swoich blogach przekazać swoje myśli, osądy o zaistniałych wydarzeniach i tematach, na których znają się. Są udostępniane do wiadomości publicznej, aby tym większa chwała spłynęła na autora.
Moim zamiarem jest pokazanie samego siebie oraz niewykluczone mojej historii. Czy ktoś to będzie czytał? Nie wiem. Czy ktoś będzie chciał czerpać z mojej skarbnicy doświadczeń i przemyśleń? Też nie wiem. Właściwie chcę robić to dla siebie. Będzie to mój pamiętnik i nie wykluczam, że ktoś to przeczyta.
No to Karol - powodzenia.