poniedziałek, 30 czerwca 2008

Końskie nazwisko

W komedii Gogola „Końskie nazwisko”, jakiś tam (zapomniałem nazwiska) horodniczy cierpiał na ból zęba. Wszyscy domownicy chodzili na paluszkach i próbowali mu ulżyć w cierpieniu. Biedak przed sobą miał tylko jedną perspektywę: wizytę u dentysty. Była to wizja okropna. Zresztą wcale mu się nie dziwię. Pewnego razu, gdy ja byłem z wizytą u swojej dentystki wyraziłem się, że boję się dentystów bardziej niż ginekologów. Do dzisiaj nie rozumiem, co ją w tym stwierdzeniu ubawiło. Przecież, ale dajmy temu spokój i wróćmy do meritum. Otóż w pewnym momencie jednemu z domowników rzeczonego horodniczego przypomniało się, że niedaleko mieszka pewien znachor, który bardzo dobrze zamawia ból zębów. Zapomniał tylko jego nazwiska. Pamiętał tylko, że miał „końskie nazwisko”. Wszyscy próbują naprowadzić jegomościa na trop nazwiska wymieniając różne wyrazy związane z koniem. Na próżno. Zbolały horodniczy ostatecznie poszedł do dentysty, który ząb wyrwał. Wracającego wita w drzwiach uradowany domownik z wieścią, że przypomniał sobie to nazwisko - Owsiannikow. No to wykazałem się znajomością literatury. Cała moja kariera zawodowa związana była z kopalniami miedzi. Przez kilka lat byłem sztygarem w oddziale szybowym. Miałem na podszybiu sygnalistę który wcale nie miał końskiego nazwiska, ale nie wiadomo dlaczego nosił przezwisko „kobyła”. Trzeba wiedzieć, że sygnalista to na kopalni wielka szycha. Pamiętam, że jak byłem na szkolnej wycieczce w Wieliczce, to na dół szliśmy schodami, ale na powierzchnię wyjeżdżaliśmy szybem. Wbiły mi się w pamięć te tajemnicze dzwonki. Nadawał je właśnie sygnalista. On otwiera wrota szybowe, daje pozwolenie do wsiadania, zamyka drzwi klatki (górnicy nie mówią winda tylko właśnie klatka). Dzwonki służą do wydawania komend maszyniście maszyny wyciągowej. Jeden dzwonek-stój, dwa-ciągnij (w tym wypadku do góry), trzy-opuszczaj oraz wiele innych. Wracając do mojego sygnalisty, gdy załoga zjeżdżała na dół tuż przed daniem sygnału „stój” wszyscy w klatce krzyczeli jak na konia „prr”. Podczas wyjazdu z kolei na powierzchnię, krzyczeli „wio” i wiele innych różnych docinków. Chłopak dostał obsesji. Pewnego razu pod koniec szychty, gdy załadował ludzi do klatki i nadał sygnał „ciągnij do góry” ludzie jak zwykle zaczęli mu dokuczać wołając „wio”. Sygnalista zatrzymał klatkę, opuścił ją nieco niżej poziomu podszybia, chwycił za wąż i zaczął ich polewać wodą (a to była zima). Dokładnie ich zmoczył nie zważając na wrzaski oraz przyszłe regulaminowe kłopoty i dopiero wtedy odesłał klatkę do góry. Kiedyś przyszedł do nas pracować nowy nadsztygar nazwiskiem Sieczka. (taki człowiek ma prawo zjeżdżać i wyjeżdżać o dowolnej porze). Dzwoni więc do naszego sygnalisty, żeby uzgodnić z nim porę wyjazdu (tak było w zwyczaju) i przedstawia się: „tu Sieczka”. W odpowiedzi usłyszał stek przekleństw. Musiałem później obu tłumaczyć nieporozumienie i załagodzić całe zajście. Innym razem ten mój sygnalista pracował w kufajce (była to zima) niewiarygodnie poszarpanej i brudnej od smarów i temuż podobnych rzeczy. Pewnego razu pod szyb przyszedł zapowiedziany wcześniej dyrektor kopalni z osobą towarzyszącą. Klatka już zjeżdżała po nich. Na te kilka chwil sygnalista zaprosił ich do swojego pomieszczenia, które było odsłonięte od przeciągu oraz miało nagrzewnicę i było ciepło. Osoba towarzysząca chcąc coś miłego powiedzieć powiedziała: „ale tu u pana fajnie” na to on z dumą „trzeba się było na to UCZYĆ”

Brak komentarzy: