piątek, 10 kwietnia 2020

Spokojnie chlopie

Tak bym chciał błysnąć dowcipnym tekstem. Zadziwić świat inteligencją i efektowną puentą wypowiedzi… Kiedyś Napoleon przyjechawszy do pewnego miasta wezwał do siebie burmistrza i oburzony wielce pyta się nieszczęśnika, dlaczego nie został przywitany salwą armatnią, przecież wydał ku temu odpowiednie zarządzenie. Sire odpowiedział burmistrz, złożyło się na to kilka przyczyn, a jedną z nich jest fakt, że miasto nie posiada w ogóle armat. Ja też mam kilka przeszkód natury formalnej, że nie mogę sprostać własnym przecież życzeniom. Powodem jest nasza sytuacja w kraju. Przyrzekałem sobie solennie, że sytuacja społeczno-polityczna nie będzie mnie nic obchodzić. Niestety nie jest to możliwe. Nie ma dnia, żeby nasze publikatory nie odnotowały jakiejś kolejnej afery, wystąpienie naszych przywódców pożal się Boże krytykujących w sposób bardzo mało wybredny rządzących, zresztą często nie bez racji. Odnoszę wrażenie, że tylko lewica tak naprawdę wie i potrafi jako tako prawidłowo rządzić tym krajem. Cały świat goni za byciem czymś nadzwyczajnym. Jedni jedzą kilkadziesiąt jajek na twardo, inni wymyślają jeszcze inne wielkie rekordy. Wszystkie reklamy wmawiają, że jesteś nadzwyczajny, dlatego to ten oto środek na przeczyszczenie jest specjalnie dla ciebie. Jesteś tego wart. Co ma zrobić ktoś, kto chce zwyczajnie jak przystało, wychować rodzinę, w zwyczajny sposób kochać i szanować się nawzajem bez beznadziejnej gonitwy za czymś niezwykłym. Nie wiem, czy pamiętasz piosenkę „Spokojnie chłopie”, w której na zakończenie mówi się „a życie, życie żeś przegapił?” Cały czas postępuję tak, aby właśnie przegapić swoje życie. Spokojnie i wytrwale pracowałem na tej swojej kopalni. Teraz chcę zobaczyć swojego wnuka w ramionach swojej matki, spokojnej o swoje szczęście oraz sytuację finansową. Która nie będzie wiedziała co to terroryzm, krach na giełdzie, ani wojna. W nagrodę za swoje szare życie wcale nie wiem, czy w następnym miesiącu w ogóle dostanę tą swoją emeryturkę. Nie wiem, czy jutro nie ogłoszą, że mieszkam już w państwie kościelnym i zgodnie z prawem jako ateiście nic mi się nie należy. Obaw tych jest jeszcze wiele więcej, że nie wspomnę o ogólnoświatowym bałaganie finansowym i wojnach religijnych. I tym oto szczęśliwym akcentem chcąc zakończyć tą swoją wypowiedź zwracam wszystkim uwagę, że już niedługo nadejdzie komunistyczny Dzień Kobiet. Z tej okazji ślę wszystkim kobietom zwyczajowo piękny goździk (wyklęty obecnie jako komunistyczny relikt) razem z życzeniami wszystkiego, wszystkiego. Po cichu zdradzę, że tego dnia też przyjmuję kwiaty, bowiem 8-go marca brałem ślub. Już 34 lata temu.

wtorek, 17 listopada 2009

Pokaz mody

Przy okazji oglądanego w telewizji pokazu mody przypomniało mi się, że ja również o mały figiel nie uczestniczyłem w takowym pokazie, ale na swój sposób.
Ale zacznijmy ad rem (jak mawiali starożytni Rzymianie). W wojsku ostatnie pół roku było się „rezerwą”. Tu dla wyjaśnienia, że inaczej niż w innych formacjach pół roku byłem „na szkółce podoficerskiej” (z której wychodziło się starszym szeregowym), a potem już w pułku, dokąd zostałem wysłany drugie pół byłem „kotkiem”, następne zaś pół „wice rezerwą”. Moment inauguracji ostatniego półrocza był zawsze dostojny i uroczysty. Apogeum tej uroczystości było ostateczne i całkowite obcięcie ogona, po którym można już było tytułować się "panem". W imprezie jako widzowie obowiązkowo uczestniczyć musiały kotki (niech młodzież się uczy dobrych manier). Przełomowym zaś momentem było przekroczenie 150 dnia do cywila. Każdy „pan” obowiązkowo miał przy sobie krawiecki centymetr i po obiedzie (obiad zjedzony, dzień zaliczony) następowało uroczyste obcięcie przeżytego już dnia na onym centymetrze.
W takiej miłej atmosferze dożyłem ostatniego miesiąca służby. W tym też czasie przybył do mnie znajomy pisarczyk (też już „pan”) z wiadomością, że w sztabie znajduje się wniosek o awans dla mnie na kaprala. Domagał się za taką wiadomość poczęstunku. Mocno nie w smak była dla mnie ta wiadomość. Zgodnie z naszą ówczesną wiedzą kaprali w pierwszej kolejności powoływano później na ćwiczenia rezerwistów. Gdyby taki wniosek dla mnie nadszedł pół roku wcześniej jakoś bym to przeżył, ale teraz to zgroza.
Umówiłem się z jeszcze dwoma kolegami, że idziemy na miasto. Przepustki stałe mieliśmy jako dowódcy drużyn w kieszeni. Miło spędziliśmy czas w znajomej knajpce i odczekawszy do godziny dwudziestej trzeciej zaczęliśmy się zbierać do koszar (termin powrotu z przepustki mijał z godziną dwudziestą drugą). Ponieważ było ciemno i cicho umilaliśmy sobie powrót śpiewając na kilka głosów znajome pioseneczki (głos mile rozchodził się). Dowiedzieliśmy się później, że dowódca warty dostał zgłoszenie od komendanta milicji, że jacyś osobnicy śpiewają o tak późnej porze piosenki o rezerwie i takie tam różne, następnie dowódca pułku (po drodze przechodziło się obok osiedla kadry) wydał polecenie, aby tych wesołków (mięsko, mięsko, mięsko). Gdy zobaczyliśmy w oddali w świetle bramy wejściowej do koszar, że wychodzą zeń jakieś postacie przestaliśmy śpiewać. Był to oczywiście patrol po nas. Na wartowni zabrano nam pasy i prościutko do celi. Zdążyliśmy tylko w międzyczasie powiadomić o wypadku nasz dywizjon i przyniesiono nam poduszki. O piątej rano zbudził nas ryk syreny oznajmiający alarm pułku. Ucieszyłem się że mamy jeszcze około godziny spania. Nie myliłem się. Ponieważ komplet dowódców drużyn posterunku radiolokacyjnego był akurat w jednym zamkniętym pomieszczeniu odpowiednie czynniki spowodowały, że nas uwolniono. Po alarmie oczywiście prasowanie wyjściowych mundurów i raport u dowódcy pułku. Nie wiedzieć czemu skończyło się tylko na jednym. Na moich oczach został podarty wniosek o awans. Wymierzywszy mi tak dotkliwą karę, z dowódcy pułku zeszło powietrze i podarował pozostałym przewinienie. Niestety, mój dowódca dywizjonu nie dał się nabrać na moją skruchę i wymierzył mi dodatkową nieformalną karę. Ostatni miesiąc to czas, w którym rezerwiści jadą do domów po CYWILNE CIUCHY. Już wcześniej przezornie wszyscy wybrali swoje urlopy taryfowe i obecnie po kolei jechali na urlopy w nagrodę za coś tam. Mój dowódca oznajmił mi, że nie wystąpi o udzielenie mi urlopu okolicznościowego.
Tu dopiero przychodzimy do meritum niniejszej gawędy. Po przyjeździe z urlopu następował obowiązkowy pokaz przywiezionej garderoby. Na świetlicy łączyło się stoły w wybieg jak dla modeli. Delikwent przebierał się w swoje ubranie i wszyscy z zachwytem je oglądali. Znalazł się a jakże spiker, który dokładnie i ze szczegółami objaśniał poszczególne detale garderoby oraz nowinki w obowiązującej męskiej modzie. Całość przyjmowana była przez publikę z głośnym aplauzem. Pokaz kończył się życzeniami pomyślności w cywilu i powinszowaniem za pięknie wykonany seans.
Trzy dni przed pójściem do cywila dowódca zmiękł i wypisał mi dzień, czy dwa dni urlopu. Powiedziałem mu, żeby się tym urlopem wypchał. Jadę do cywila w ubraniu wojskowym, albo poczekam sobie jako rezydent w koszarach, aż matka przyśle mi ubranie pocztą. Sama podróż z zadupia 80 kilometrów od Łodzi do Wałbrzycha i z powrotem trwałaby dłużej. Ponieważ przetrzymywanie cywila w koszarach bez powodu nie wchodziło w grę, dostąpiłem uroczystego zdegradowania mnie do stanu cywilnego (wszystkie te imprezy działy się wieczorami, kiedy kadry nie było już w koszarach). W mundurze wyjściowym odpruto mi moje dystynkcje oraz zlikwidowano zwężenie spodni (które to zgodnie z obowiązującą wśród żołnierzy modą wszyscy jakoś sobie robili. Kadra na takie praktyki dziwnie patrzała przez palce). Ostatniego dnia mojej służby w wojsku oznajmiono mi, że nie pojadę jak cywilbanda bez pasa, czapki i jeszcze czegoś tam, tylko dostaję rozkaz wyjazdu jako żołnierz. Trzeba było na powrót przyszywać moje dystynkcje. Nie pozwoliłem na przyszycie oryginalnych tasiemek przetykanych niby to srebrną nitką, tylko odprułem troczki od kalesonów, wyprasowałem je i te mi przyszyto.
Do cywila jechałem jak ostatnia łajza. Czyściutkie dwie belki na pagonach, spodnie nie zwężone, długi płaszcz i przepisowy drut w czapce powodujący, że czapka okrąglutka jak patelnia. Ostatnia oferma. Na jakiejś stacji miałem przesiadkę. Poszedłem do baru i kupiłem sobie piwo. Piję, podchodzi do mnie patrol i kapral pyta mnie specjalnie miłym głosikiem nie wróżącym niczego dobrego: co żołnierzyku piwka wam się zachciało? Książeczkę wojskową i rozkaz wyjazdu proszę! Podaję, ten czyta, potem oddaje mi i mówi: przepraszam pana.

sobota, 14 listopada 2009

Wspominki

Kolega z pracy, mój zmiennik - (byłem tak jak i on sztygarem) jako niepalący stale narzekał, że zostawiam w biurze na (powierzchni kopalni) w popielniczce niesprzątnięte niedopałki. Wtedy jeszcze nie potrafiłem zrozumieć dlaczego mu te kilka niedopałków tak bardzo przeszkadza. Przecież jak przyjdzie sprzątaczka, to i tak posprząta. Żeby mnie zdopingować pewnego razu napisał mi taki wierszyk:
Całą zmianę palacz pali i pali,
Ale na koniec zmiany pety wywali.
A jeśli nie jest tą co ryje,
To nawet popielniczkę umyje.
Myślał, że ze mną mu tak łatwo pójdzie. W odpowiedzi odpisałem mu:
Miły Jasiu. Twe wierszyki
Pomieszały moje szyki.
Popielniczki nie czyściłem,
Bo zajęty pracą byłem.
Zapatrzyłem się na cycki,
Nie umyłem popielniczki.
Gwoli wyjaśnienia co tu do rzeczy mają przytoczone w wierszyku rzeczone „cycki” podaję, że jak przystało na „męskie” pomieszczenie w owych czasach (luty 1984 rok) na poczesnym miejscu w sztygarówce umieszczona była całkiem gustowna fotografia jakiejś młodej dziewoi, która chełpiła się również swoim biustem. Cała sprawa przypomniała mi się, bo Grażka robiła porządki w swoich papierach (ewenement) i natknęła się na kartkę na której owe wierszyki były napisane. Nieszczęsny, nieopatrznie wtedy jej o zdarzeniu opowiedziałem. Ta oczywiście wymogła na mnie, żebym te wierszyki dla niej uwiecznił, a ona to skrzętnie zarchiwizowała.
Ech!! Łezka w oku się zakręciła. To były czasy. Człowiek był młody silny i całowany (Grażka może się wypierać, ale w tej sprawie nie ma prawa głosu). Świat leżał u mych stóp.
Dało się zauważyć pewne zjawisko. Otóż wskutek otwarcia się kraju w epoce „Gierkowskiej” na „Zachód”, kontakty z tamtymi krajami zaowocowały między innymi tym, że zaczęła się pojawiać literatura „piękna”. Mówiąc piękna nie mam na myśli tekstów pisanych, tylko wizualnych. Ludzie zaczęli przemycać przez granicę (a jakże jeszcze wtedy całkiem szczelną) całą masę „świerszczyków” i broszurek. Robili to nie bacząc na niebezpieczeństwo wpadki, która równała się cofnięciem paszportu. Do dobrego tonu należało mieć na podorędziu kilka egzemplarzy literatury z przemytu. Afisze i rozkładówki były szczytem marzeń każdego. O ile w biurach na powierzchni istniał jeszcze „cień przyzwoitości” i zdjęciami wyklejane były wewnętrzne strony biurek i szafek na dokumenty, o tyle w komorach oddziałowych na dole panowały inne warunki. Najokazalsze rozkładówki pyszniły się na tablicach ogłoszeń i ścianach. Człowiek z przyjemnością odczytywał z tych tablic najnowsze polecenia kierownika oddziału. Co ciekawe, te wszystkie zdjęcia w demokratycznej zgodzie istniały obok jakiegoś świętego obrazka, czy krzyża, również obowiązkowo wiszącego w każdej komorze. Mimo, że wielokrotnie przeżyłem niejedną inspekcję różnych osobistości kontrolujących i wizytujących nasze komory, to nigdy nie spotkałem się z najmniejszą uwagą o niestosowności wieszania takich rzeczy.

sobota, 12 września 2009

Co się w międzyczasie wydarzyło


Moja Grażka w marcu tego roku przeszła na emeryturę i zaczęła rozrabiać. Zaczęło się całkiem niewinnie i nawet dosyć „przyjemnie”. Zmieniliśmy rozplanowanie naszego ogródka. Trzeba było kupić odpowiednią ilość krawężników (bagatelka, około 60 metrów) i wytyczyliśmy, (to znaczy zgodnie z rodzinnym podziałem kompetencji i pracy Grażka zarządziła, a ja wykonałem) nowe rabatki i grządki. Wyszło całkiem fajnie. O tym, że ktoś musiał te krawężniki wkopać w ziemię nie wspominam. Również niestosownym wręcz wydaje się wspomnieć, że wymurowałem w tak zwanym międzyczasie całkiem spory, dwukomorowy kompostownik. Maj i czerwiec tego roku były owszem ciepłe i nie brakowało słońca. Cieszyłem się, że natura wyposażyła mnie (w miejscu, w którym plecy tracą swą szlachetną nazwę) w odpowiednią bruzdkę. Miał po czym spływać pot.
W czerwcu - po odpowiednich konsultacjach z Grażką przeprowadziłem pertraktacje z przyszłym wykonawcą, który to w początkach września, jak zapewniał zacznie robić u mnie elewację budynku. Zakres prac obejmował: likwidację istniejącego oblicowania ścian szczytowych, ocieplenie całego budynku i ponowne oblicowanie tychże szczytowych ścian nowymi deskami, a resztę ścian pokrycie nowym tynkiem. Ponadto wymiana rynien oraz założenie nowych parapetów. Całkiem nieźle. Trzeba było na czas przygotować nowe odeskowanie, to znaczy zaimpregnować i pomalować na odpowiedni kolor (brązowy). Diabli wzięli większą część emerytalnej odprawy Grażki, a miało być tak fajnie – zaplanowana była już wycieczka (nawet nie powiem gdzie, bo bym się z żałości rozpłakał).
Również w międzyczasie wymieniłem całe ogrodzenie posesji. W miejsce starego drewnianego ogrodzenia założyłem ogrodzenie wykonane z metaloplastyki (jak to się ładnie u nas nazywa). Zachowałem istniejące słupki (te do bram i furtek, jak i na przęsłach ogrodzenia). Producent produkował ogrodzenia standardowe o długości 2 metrów. Moje przęsła miały około 2,5m rozpiętości (przy ogrodzeniu drewnianym kilka centymetrów nie miało znaczenia. Kupiłem łącznie około 100 metrów ogrodzenia (nawet nie wspomnę, że diabli znowu wzięli część odprawy emerytalnej…). Trzeba było łączyć (spawać) ze sobą dwa przęsła i przycinać na odpowiednią długość, a następnie takie przęsło spawać do słupków. Całe szczęście, że jako sztygar napatrzyłem się jak spawają moi spawacze i kupiłem sobie spawarkę. Obecnie spawam (tak z przymrużeniem oka) na całkiem średnim poziomie (a tak naprawdę, to gdyby któryś z moich spawaczy spawał tak jak ja obecnie, to z tą swoją robotą zostałby wywalony na tak zwaną zbitą twarz). Gdy wykonałem ostatni już spaw w moim ogrodzeniu z przyjemnością obejrzałem swoje dzieło i całkiem machinalnie oparłem się o nowy już płot. Nie muszę dodawać, że właśnie w miejscu ostatniego spawu. Szybko cofnąłem rękę mówiąc sobie coś w rodzaju „Karol jak mogłeś być tak nieuważny i dotykać gorącego jeszcze spawu” (powiedziałem to szybko i w olbrzymim, jednowyrazowym skrócie). Czym prędzej udałem się do Grażki i powiedziałem jej, że „mam laleczkę”. Grażka zna doskonale to wyrażenie i zrobiła co trzeba. Polała mi palce nalewką z rozmarynu. Podziałało niemal natychmiast. Nie tylko zelżał ból, ale później powstały bąbel był bezbolesny. Wielka chwała Jej za to.
Jak obiecał, wykonawca (trzyosobowa ekipa) w przewidzianym terminie wziął się za moją elewacje. Aktualnie kończy ocieplać trzecią ścianę budynku. Robią sprawnie, szybko i dokładnie. Oboje jesteśmy bardzo z ich pracy zadowoleni. Grażka już kombinuje jakby poszerzyć nasz taras od strony ogrodu (następna inwestycja). Nie jestem taki, aby oponować przeciwko takim projektom (z nowym komputerem pożegnałem się już dawno).
Tak więc sprawdza się opinia, że największym dobrem człowieka jest jego wewnętrzne piękno, stałość uczuć i umiejętność planowania przyszłości połączona z marzeniami.
I tym optymistycznym akcentem kończąc obiecuję, że w następnym moim wystąpieniu również nie zapomnę dołączyć fotografii.
Nie muszę chyba wyjaśniać, że dom widoczny na zdjęciu jest domem sąsiada z naprzeciwka. Ważne tu jest ogrodzenie.

niedziela, 31 maja 2009

Zjazd

No i odbył się zjazd absolwentów. Uprzednio byłem już na zjeździe jubileuszowym organizowanym przez szkołę. Wielka oficjalna feta, która tak naprawdę wcale nie służyła do zacieśniania znajomości. Panowie dyrektorzy rozdali sobie zaszczyty i laurki oraz zaprosili jubilatów na poczęstunek. Co prawda, było później godzinne spotkanie w klasie, a potem całonocny bal na Zamku Książ, gubiliśmy się jednak w tłoku wszystkich roczników. Ogólnie nie było źle więc, gdy dowiedziałem się, że klasa organizuje coroczne prywatne spotkania bez namysłu zgłosiłem swój akces.
Impreza odbyła się w Dziećmorowicach (taka peryferyjna wioska na obrzeżach Wałbrzycha) w malowniczo położonym zajazdo-hotelu przy drodze wiodącej do Zagórza Śląskiego. Pamiętam, że jako kilkuletnie pacholę chodziłem nad zalew właśnie tą drogą, tylko że wtedy była to polna ścieżka. Obecnie wyasfaltowana. Cóż czasy się zmieniają. Nad zalewem tylko tama i droga do niej pamiętają dawne lata. Dziury na niej przypominają nasze szczęki, pełno ubytków i braków.
Oficjalne otwarcie nastąpiło po południu. Uroczyste zagajenie wykonała Ida dając tym samym sygnał do zanurzenia się w objęcia Bachusa i Obżartusa. Nikt się nie oszczędzał. Następnego dnia rankiem około godziny dziesiątej śniadanko oraz żegnanko.
Tyle jeśli idzie o relacje naocznego świadka i uczestnika wydarzeń. Szczegółów niestety nie podaję ze względów czysto autocenzuralnych. A nuż wnuk w przyszłości przeczyta, że ten czy ów był w stanie wskazującym, a obecnie jego potomek w prostej linii kandyduje do… (możliwości wiele). Czysta pożywka dla pijarowców.
Impreza jakiej wiele w życiu przeżyłem. Ta jednak zachwyciła mnie czymś innym. Natychmiast po przyjeździe znalazłem się z powrotem w mojej klasie. Z jej atmosferą i ogólną radością. Bez uprzedzeń, zawiści, podkładania sobie nawzajem różności. Każdy był tam człowiekiem, pełnoprawnym obywatelem tej społeczności. Śmiechy, żarty i wspominki, którym nie było końca.
Zdarzył się jednak wypadek, który pozornie bez znaczenia zmusił mnie do refleksji. Klasa nasza była dosyć szczególna pod względem pochodzenia. Byli wśród nas Żydzi cudem ocaleni z pogromu wojennego, greckie dzieci uciekinierów po puczu pułkowników, grupa niemieckich autochtonów, francuskich reemigrantów, emigrantów z ZSRR i jeszcze kogoś tam. Trzeba zaznaczyć, że nie spotykałem się wtedy z najmniejszymi przejawami wrogości, czy niechęci do jakiejkolwiek nacji. Otóż w pewnym momencie kolega Grek wspomniał, że między Grecją i Izraelem istnieje przyjaźń, która przejawia się między innymi tym, że oba te państwa tradycyjnie już zapraszają na swoje uroczystości wysokich przedstawicieli drugiego państwa. Dodałem, że dzieje się to mniej więcej tak, jak podczas przeszło stuletniego okresu zaboru państwa polskiego, na dworze Turcji nie chciano uznać tego faktu i niezmiennie oficjalnie pytano się, czy wśród przybyłych przedstawicieli państw znajduje się poseł polski. Na to kolega oburzył się, że w ogóle wymieniłem nazwę Turcja.
Rozmowa w ogóle nie dotyczyła tematów politycznych i moje wtrącenie też nie miało tego charakteru. Rzeczywiście ze szkoły wyniosłem świadomość, że Grecja była przez wiele lat pod okupacją turecką oraz znam fakt zaboru Cypru. Jednak z tych moich szczątkowych wiadomości nie wynikała prawda o stopniu wzajemnej niechęci (delikatnie mówiąc) obu tych narodów. Zdumiewa mnie fakt, że oba państwa nie mogą do dziś dojść do porozumienia. Gdyby tak Polska chciała rozliczać się z wszystkimi sąsiadami, to nie wiem do czego by doszło. Ze wszystkimi mieliśmy przecież jakieś konflikty, w których obie strony nie były bez grzechu.
Mile będę wspominał nasze spotkanie. Sądzą, że po owym nawet nie incydencie nie pozostanie nawet śladu. Z przyjemnością uścisnę na powitanie rękę tego kolegi za rok.

środa, 22 kwietnia 2009

Co było dalej?

Unitarkę przeszedłem prawie bezboleśnie. Byłem na szkółce podoficerskiej i nie było u nas czegoś, co dziś nazywa się falą. Wszyscy byliśmy „kociakami”. To był batalion podoficerski elewów przy oficerskiej szkole radiolokacyjnej. Ganiali nas trochę, ale głównie uczyli obsługi sprzętu.
Zostałem zaszczycony funkcją odpowiedzialnego za magazyn broni plutonu. Praktycznie nie wiązało się to z niczym, ale podczas czyszczenia rejonów mogłem zawsze udać się do wypucowanego zawsze magazynu broni celem „robienia tam porządków”. Trzeba zaznaczyć, że był to okres wprowadzania w naszej armii popularnych obecnie na całym świecie „kałachów”. Dostaliśmy je fabrycznie nowe. Zapakowane w woskowanym papierze i porządnie nasmarowane. Przez kilka dni je czyściliśmy.
Pamiętne dla mnie było drugie strzelanie (i ostatnie). Już jako "doświadczeni" żołnierze nie byliśmy tym specjalnie przejęci. Według regulaminu na strzelnicy oprócz wywieszonej flagi na wale kulochwytu, przed każdym strzelaniem trębacz-sygnalista musi nadać ostrzegawczy sygnał. Pech chciał, że nasza trąbka nie miała ustnika, więc oczywiście nie zabrałem jej z sobą, zresztą tak jak i na poprzednim strzelaniu. Strzelnica była usytuowana gdzieś około trzech kilometrów od koszar. Po przyjściu na miejsce zaczęły się planowe zajęcia. Przebiegały sprawnie i spokojnie, dopóki nie zjawił się nasz dowódca kompani. Przejął oczywiście komenderowanie zajęciami.
Zadaniem było umieścić otrzymane sześć sztuk pocisków w tarczy i to w dwóch seriach. Zważywszy, że pierwsze strzelanie polegało na wystrzelaniu trzech naboi, więc nie dziwota, żeśmy po prostu nie umieli strzelać. Zeźlony nasz kapitan, którego ulubionym powiedzeniem było „nu razwidziaju” z wyraźnym wschodnim akcentem (oczekiwał od nas lepszych wyników), wydawał regulaminowe komendy coraz bardziej podniesionym głosem. W pewnym momencie wydał komendę:
- Trębacz-sygnalista!
- Cisza.
- Zdziwiony ponowił: Trębacz-sygnalista!
- Cisza.
W tym momencie już wiedziałem co będzie za chwilę i poprawiłem na sobie oporządzenie, a coś jakby ciarki przeszły mi po plecach. Następna komenda:
- Odpowiedzialny za magazyn broni, do mnie!.
Lecę i odpowiednio się melduję.
- Dlaczego nie ma trębacza-sygnalisty?
- Bo nasza trąbka nie ma ustnika, więc nie zabrałem.
-Za pół godziny meldujecie się z trąbką!
- Tak jest!
Biegnę na skróty przez pola (w pełnym oporządzeniu). I tak cieszę się, że nie dostałem jakiejś kary. Zima, śniegu trochę powyżej kostek. Wpadam na kompanię, łapię tą nieszczęsną trąbkę i gnam z powrotem. Wyrobiłem się w wyznaczonym czasie. Akurat następna grupa miała strzelać, więc nasz kapitan dał mi komendę: „trębacz-sygnalista!” przytknąłem tą cholerną trąbkę do ust i zawołałem tru-tu-tu!!!
Udobruchany kapitan pyta mnie, czy już strzelałem. Nie. Dajcie mu amunicję i niech strzela. Było akurat wolne jedno stanowisko strzeleckie. Płuca chodzą mi jak miechy, przed oczami widzę gwiazdki, cały zgrzany. Strzelam. Nie mam wątpliwości jaki jest wynik. Po strzelaniu wszyscy idą do tarczy. Idę i widzę w mojej tarczy jedną dziurkę. Cudownie! Nie będę musiał czołgać się z powrotem w śniegu oraz nie będę miał dodatkowych zajęć porządkowych. W miarę jak zbliżamy się do tych tarcz widzę jeszcze inne dziurki. Dusza mi śpiewa. Nasz kapitan przechodzi obok tarcz, a delikwenci meldują jemu wynik. Z reguły brzmi „zero trafienia”. W odpowiedzi słyszą „w tył zwrot, padnij, czołgaj się”.
Gdy podszedł do mnie zameldowałem, że w tarczy są cztery trafienia. W odpowiedzi usłyszałem: Nu razwidziaj, dwa dni urlopu. Szczęście moje nie miało granic. Skończyło się jednak szybko. Po kilku dniach w naszej kompani znalazło się dwóch takich co zachorowali na świnkę. Ta dziecięca choroba w późniejszym wieku jest bardzo niebezpieczna, bo może doprowadzić do bezpłodności i wszyscy zostaliśmy objęci kwarantanną. Do końca szkółki nie było ani urlopów, ani przepustek.

niedziela, 19 kwietnia 2009

Chwalipięta

Od czego by tu zacząć… Jako sześcioletni chłopak uległem wypadkowi. Uderzyłem nogą w szybę i w okolicę kostki wbiło mi się kilka kawałków szkła. Leżałem potem w szpitalu, gdzie mi je wyciągano. Zaskutkowało (bardzo brzydkie słowo) to później moją niechęcią do zespołowych gier szczególnie „w nogę”, bo często nawet lekkie kopnięcie w tą nogę odczuwałem bardzo boleśnie. Zresztą do dziś noszę w niej kawałek szkła, bo był taki mały, że chirurg nie chciał dalej kroić mi nogi, aby go wyciągnąć.
Tak dożyłem chwili, gdy przyszło urzędowe pismo zapraszające mnie do stawienia się przed szacowną komisją poborową. Tu muszę wtrącić małą dygresję. Otóż siostra moja pracowała w jakichś strukturach służby zdrowia jako siła niemedyczna (panna musiała coś robić przed studiami). Wykorzystała swoje znajomości i opisała moją przypadłość znajomemu lekarzowi, który był właśnie członkiem tej komisji. Cel był jasny. Chodziło o to, żebym dostał kategorię „D” (czyli do dupy) i był skutecznie od służby wojskowej uwolniony. Czyniła to zgodnie z duchem jaki panował w przeważającej części społeczeństwa w owym czasie.
Tak więc, określonego dnia stawiłem się przed komisją. Siostra zapomniała o jednym. Zapomniała o tych swoich zabiegach powiadomić mnie. Zresztą w swoim młodzieńczym poczuciu dumy z osiągniętej sprawności fizycznej wątpię czy bym chciał być posiadaczem owej niechlubnej kategorii „D”. Nie chciałem robić z siebie kaleki, a i tak byłem pewien że do wojska nie pójdę, bo przecież na pewno będę studiował. Ale wracajmy do sedna. Po przejściu wszystkich wymaganych formalności nastąpiła faza lekarska. Kazano rozebrać się do rosołu i nastąpiło: ważenie, mierzenie, badanie słuchu, wzroku i wreszcie ogólne oględziny. Jakiś upierdliwy lekarz z dziwnym błyskiem w oku zaczął przyglądać się mojej nodze. Spytał, czy mnie nie boli. Nie. Naprawdę? Nie! To zobaczymy. Schylił się i zaczął ściskać mnie w najbardziej bolącym miejscu (skąd wiedział gdzie cisnąć?). Ciarki mi się pokazały, ale nie ruszyłem nogą i na pytanie czy boli odpowiedziałem spokojnie NIE!!! Dostałem tą swoją chcianą kategorię „A” i mogłem sobie iść do domu.
W domu odpytka jak było. Odpowiedziałem, że w porządku, tylko jakiś facet męczył mnie z nogą. Z dumą oznajmiłem, że ledwo wytrzymałem. Mało przejąłem się rozpaczą (o dziwo głównie) siostry.
W życiu różnie bywa. Tak się złożyło, że z przyczyn niezależnych ode mnie (wina oczywiście rozbujałych hormonów) nie otrzymałem promocji do klasy jedenastej i rok musiałem powtarzać. W efekcie po zdaniu matury we wrześniu poszedłem „w kamasze”.