wtorek, 17 listopada 2009

Pokaz mody

Przy okazji oglądanego w telewizji pokazu mody przypomniało mi się, że ja również o mały figiel nie uczestniczyłem w takowym pokazie, ale na swój sposób.
Ale zacznijmy ad rem (jak mawiali starożytni Rzymianie). W wojsku ostatnie pół roku było się „rezerwą”. Tu dla wyjaśnienia, że inaczej niż w innych formacjach pół roku byłem „na szkółce podoficerskiej” (z której wychodziło się starszym szeregowym), a potem już w pułku, dokąd zostałem wysłany drugie pół byłem „kotkiem”, następne zaś pół „wice rezerwą”. Moment inauguracji ostatniego półrocza był zawsze dostojny i uroczysty. Apogeum tej uroczystości było ostateczne i całkowite obcięcie ogona, po którym można już było tytułować się "panem". W imprezie jako widzowie obowiązkowo uczestniczyć musiały kotki (niech młodzież się uczy dobrych manier). Przełomowym zaś momentem było przekroczenie 150 dnia do cywila. Każdy „pan” obowiązkowo miał przy sobie krawiecki centymetr i po obiedzie (obiad zjedzony, dzień zaliczony) następowało uroczyste obcięcie przeżytego już dnia na onym centymetrze.
W takiej miłej atmosferze dożyłem ostatniego miesiąca służby. W tym też czasie przybył do mnie znajomy pisarczyk (też już „pan”) z wiadomością, że w sztabie znajduje się wniosek o awans dla mnie na kaprala. Domagał się za taką wiadomość poczęstunku. Mocno nie w smak była dla mnie ta wiadomość. Zgodnie z naszą ówczesną wiedzą kaprali w pierwszej kolejności powoływano później na ćwiczenia rezerwistów. Gdyby taki wniosek dla mnie nadszedł pół roku wcześniej jakoś bym to przeżył, ale teraz to zgroza.
Umówiłem się z jeszcze dwoma kolegami, że idziemy na miasto. Przepustki stałe mieliśmy jako dowódcy drużyn w kieszeni. Miło spędziliśmy czas w znajomej knajpce i odczekawszy do godziny dwudziestej trzeciej zaczęliśmy się zbierać do koszar (termin powrotu z przepustki mijał z godziną dwudziestą drugą). Ponieważ było ciemno i cicho umilaliśmy sobie powrót śpiewając na kilka głosów znajome pioseneczki (głos mile rozchodził się). Dowiedzieliśmy się później, że dowódca warty dostał zgłoszenie od komendanta milicji, że jacyś osobnicy śpiewają o tak późnej porze piosenki o rezerwie i takie tam różne, następnie dowódca pułku (po drodze przechodziło się obok osiedla kadry) wydał polecenie, aby tych wesołków (mięsko, mięsko, mięsko). Gdy zobaczyliśmy w oddali w świetle bramy wejściowej do koszar, że wychodzą zeń jakieś postacie przestaliśmy śpiewać. Był to oczywiście patrol po nas. Na wartowni zabrano nam pasy i prościutko do celi. Zdążyliśmy tylko w międzyczasie powiadomić o wypadku nasz dywizjon i przyniesiono nam poduszki. O piątej rano zbudził nas ryk syreny oznajmiający alarm pułku. Ucieszyłem się że mamy jeszcze około godziny spania. Nie myliłem się. Ponieważ komplet dowódców drużyn posterunku radiolokacyjnego był akurat w jednym zamkniętym pomieszczeniu odpowiednie czynniki spowodowały, że nas uwolniono. Po alarmie oczywiście prasowanie wyjściowych mundurów i raport u dowódcy pułku. Nie wiedzieć czemu skończyło się tylko na jednym. Na moich oczach został podarty wniosek o awans. Wymierzywszy mi tak dotkliwą karę, z dowódcy pułku zeszło powietrze i podarował pozostałym przewinienie. Niestety, mój dowódca dywizjonu nie dał się nabrać na moją skruchę i wymierzył mi dodatkową nieformalną karę. Ostatni miesiąc to czas, w którym rezerwiści jadą do domów po CYWILNE CIUCHY. Już wcześniej przezornie wszyscy wybrali swoje urlopy taryfowe i obecnie po kolei jechali na urlopy w nagrodę za coś tam. Mój dowódca oznajmił mi, że nie wystąpi o udzielenie mi urlopu okolicznościowego.
Tu dopiero przychodzimy do meritum niniejszej gawędy. Po przyjeździe z urlopu następował obowiązkowy pokaz przywiezionej garderoby. Na świetlicy łączyło się stoły w wybieg jak dla modeli. Delikwent przebierał się w swoje ubranie i wszyscy z zachwytem je oglądali. Znalazł się a jakże spiker, który dokładnie i ze szczegółami objaśniał poszczególne detale garderoby oraz nowinki w obowiązującej męskiej modzie. Całość przyjmowana była przez publikę z głośnym aplauzem. Pokaz kończył się życzeniami pomyślności w cywilu i powinszowaniem za pięknie wykonany seans.
Trzy dni przed pójściem do cywila dowódca zmiękł i wypisał mi dzień, czy dwa dni urlopu. Powiedziałem mu, żeby się tym urlopem wypchał. Jadę do cywila w ubraniu wojskowym, albo poczekam sobie jako rezydent w koszarach, aż matka przyśle mi ubranie pocztą. Sama podróż z zadupia 80 kilometrów od Łodzi do Wałbrzycha i z powrotem trwałaby dłużej. Ponieważ przetrzymywanie cywila w koszarach bez powodu nie wchodziło w grę, dostąpiłem uroczystego zdegradowania mnie do stanu cywilnego (wszystkie te imprezy działy się wieczorami, kiedy kadry nie było już w koszarach). W mundurze wyjściowym odpruto mi moje dystynkcje oraz zlikwidowano zwężenie spodni (które to zgodnie z obowiązującą wśród żołnierzy modą wszyscy jakoś sobie robili. Kadra na takie praktyki dziwnie patrzała przez palce). Ostatniego dnia mojej służby w wojsku oznajmiono mi, że nie pojadę jak cywilbanda bez pasa, czapki i jeszcze czegoś tam, tylko dostaję rozkaz wyjazdu jako żołnierz. Trzeba było na powrót przyszywać moje dystynkcje. Nie pozwoliłem na przyszycie oryginalnych tasiemek przetykanych niby to srebrną nitką, tylko odprułem troczki od kalesonów, wyprasowałem je i te mi przyszyto.
Do cywila jechałem jak ostatnia łajza. Czyściutkie dwie belki na pagonach, spodnie nie zwężone, długi płaszcz i przepisowy drut w czapce powodujący, że czapka okrąglutka jak patelnia. Ostatnia oferma. Na jakiejś stacji miałem przesiadkę. Poszedłem do baru i kupiłem sobie piwo. Piję, podchodzi do mnie patrol i kapral pyta mnie specjalnie miłym głosikiem nie wróżącym niczego dobrego: co żołnierzyku piwka wam się zachciało? Książeczkę wojskową i rozkaz wyjazdu proszę! Podaję, ten czyta, potem oddaje mi i mówi: przepraszam pana.

Brak komentarzy: