sobota, 4 października 2008

Na gorąco.



Jak dobrze pamiętasz, uważny czytelniku moich blogów, miały odbyć się dwa ważne wydarzenia. Po pierwsze, to zjazd absolwentów mojego i Grażki liceum, na który z ochotą zapisaliśmy się oraz wesele w zaprzyjaźnionej rodzinie. Problem w tym, że oba zdarzenia miały odbyć się w tym samym dniu. O odmowie wzięcia udziału w uroczystościach weselnych nie mogło być mowy. Żeby było przyjemniej przyszli państwo młodzi zażyczyli sobie jechać na ślub moim Fordem Fokusem. Owszem ładny i względnie nowy (nie zarysowany). Postawiłem sprawę na ostrzu noża. Zaproponowałem, że Grażka będzie na uroczystości zaślubin „świecić za mnie oczami”. Ja z kolei sam pojadę na zjazd, który skończy się wczesnym popołudniem (zrezygnowałem dobrodusznie z udziału w nocnej imprezie w zamku Książ), i czym prędzej przyjadę. Powinienem zdążyć tuż po rozpoczęciu biesiady weselnej. Ku mojemu zdziwieniu moja propozycja przyjęta została ze zrozumieniem. Nawet ofiarowywano mi na tą podróż jakiś ich pojazd. Zrezygnowałem i pojechałem do Wałbrzycha (na zjazd) moją wysłużoną „Błękitną strzałą” (nazwa adekwatna jedynie co do koloru – siedmioletni Polonez, ale bardzo na chodzie).
Zajechałem z fasonem na parking niedaleko szkoły i spotkałem kolegę, który też parkował. Raźniej było iść dalej. Przed głównym wejściem czekał na nas, a jakże, szpaler pięknych „hostess”. Następnie rejestracja, pobranie materiałów propagandowych i jestem w środku. Chciwie wyglądam za jakąś znajomą twarzą. Pomału znajdują się. Uśmiechy, powitania, niekiedy zdziwienia. No cóż dawno temu byliśmy piękni i niecałowani. Teraz liczy się tylko szczery uśmiech i ten niezwykły błysk w oczach sprzyjający wspomnieniom. Pomału „zaganiają” nas do auli, gdzie mają odbyć się uroczystości jubileuszowe. Jako matuzalemi mamy przywilej zasiąść w samej auli. Pozostali młodzieńcy będą mogli obejrzeć sobie uroczystość na telebimach. I też dobrze. Może nawet lepiej, bo siedzenie i słuchanie jak obcy nam ludzie rozdają sobie dyplomy i pamiątki z okazji jubileuszu nie jest zbyt ciekawe. Trochę z nostalgią oglądałem część artystyczną. Młodzi ludzie wykonywali tańce i piosenki głównie z „naszej” epoki. Też mogła zakręcić się w oku łezka, patrząc jak małolaty nieporęcznie (niestety) tańczyli to, czym my żyliśmy. Nie wybrzydzam, jednak mimo wszystko było to miłe.
Następną częścią programu była zasłużona wyżerka. Dużo dobrego i ładnie podane. Wszystkie możliwe smaki.
Ostatnia część programu była najlepsza. Udaliśmy się do naszej klasy i tam mogliśmy swobodnie pogadać o wszystkim. Panie chwaliły się swoimi pociechami, chłopcy dyskretnie trzymali fason. Ogólnie miła atmosfera. Uzgodniono, że spotykamy się za rok na prywatnej imprezie. Wielce żałuję, że nie byłem na imprezie nocnej z wyszynkiem i tańcami, ale trudno.
Dosiadłem „błękitną strzałę” i dojechałem do domu. Po zameldowaniu się przyjechał po mnie pojazd dyżurny i znalazłem się na weselu, gdzie z utęsknieniem czekała na mnie Grażka. Jak to dobrze być nareszcie razem!. Wesele miłe, bez wyrywania sztachet. Wódka była zimna i następnego dnia bolało mnie gardło. Jednak nie żałowałem.
Tu ciekawostka. Popatrzcie na lewy rękaw garnituru pana młodego. Czy nie ma na nim czasem metki od pralni? Zastrzegał się później, że garnitur był nowo kupiony. To co to jest?
Nieskromnie przytaczam też widok pojazdu, którym poruszali się młodzi. Piękny! (Bo mój). Osoba występująca na pierwszym planie to pełniący rolę (tutaj) kierowcy Patryk, przyjaciel młodych z Holandii. (Po polsku umie bardzo ładnie powiedzieć „odejdź”). Ze względu na uniform, którym zresztą zrobił furorę nazwałem go Norton Commander. (Kto widział ten program oryginalny, ten wie).