czwartek, 25 grudnia 2008

W Samarkandzie

Wpadła mi w ręce książeczka, która od dziewiętnastu lat leżała sobie spokojnie w mojej biblioteczce. W niej rozdział „Dzieje rodziny Korzeniowskich” Coś mnie tknęło, żeby ją przeczytać. Okazała się perełką.
Opowiadanie Melchiora Wańkowicza opowiedziane na kanwie pamiętnika Hanki Korzeniowskiej. Polska rodzina, która znalazła się w wirze ucieczek wrześniowych 1939 roku, zatrzymała się wreszcie we Lwowie. W 1940 roku w lipcu wywieziona gdzieś za Ural. Tutaj zatrudniona przy wyrębie lasu. Gdy rozeszła się wieść o tworzeniu armii Polskiej (Andersa) zaczął się ich exodus do nieznanego im bliżej miejsca formowania. Tak znaleźli się w Samarkandzie.

„…W Samarkandzie zdarzył się taki fakt… — pojawiły się w Samarkandzie oddziały formującego się wojska polskiego. Z żywnością było źle, ale fantazji nie brakowało tym żołnierzom odradzającym się z nędzarzy. Pojawili się trębacze. Trębacze zrobili nieoczekiwane wrażenie. U dowódcy zjawiła się delegacja starców w pasiastych chałatach z kolorowymi krymkami na głowach, z tłumaczem rosyjskim.
Obyczajem wschodnim — nie można pytać o cel przybycia. Siedzą w koło, ciągną z filiżanek ofiarowaną herbatę. Pytają o żony, o dzieci, stare jak świat konwencjonalne pytania wschodu, cytowane z uśmiechem przez podróżników, tutaj jakże tragiczną mają wymowę! Bo ci wojacy nie wiedzą przeważnie, gdzie są ich żony i dzieci, wojacy je świeżo — utracili.
Wreszcie — wychodzi sprawa:
— Zagrajcie w piątek wieczorem przed naszym meczetem...
Uśmiechnął się pod wąsem dowódca, że to polscy żołnierze będą „kulturträgerami” na Wschodzie, że się tym poczciwcom muzyki na skwerze zachciewa. Co by im zagrać? No, już tam coś wybierze, raz coś zawodzącego wschodniego, a raz obertasa na odwyrtkę...
Ale goście mają jakieś życzenia co do programu muzycznego. No proszę,
..żeby jeden żołnierz grał na trąbce. Jeśli wojsko polskie chce, żeby grali wszyscy, owszem, oni nic przeciwko temu nie mają...
Ale oni tu przyszli prosić, żeby jeden grał na trąbce i żeby grał to, co kiedyś przerwał, kiedy oni byli w Lechistanie i ustrzelili na wieży świątyni trębacza w czasie grania...
War uderzył do głowy słuchającym oficerom. Każde dziecko wie, że od siedmiuset lat hejnał grany na wieży kościoła Mariackiego, hejnał grany co dzień o godzinie dwunastej na wszystkie cztery strony świata, urywa się nagle na najwyższej nucie. To na pamiątkę tego najścia Tatarów w wieku XIII, kiedy strzała tatarska przeszyła trębaczowi gardło w czasie hejnału. Ludność, według legendy, pod przewodnictwem cechu „włóczków", tzn. flisaków, ten napad odparła i od siedmiuset lat w rocznicę odbywa się po ulicach miasta barwny pochód „lajkonika", gdzie członek tej samej rodziny, która wówczas przewodziła włóczkom, przebrany za Tatarzyna z ogromną trefioną brodą, włożony w makietę wspaniale przybranego konia, którą opływa średniowieczny „kropież” — (barwna opończa do ziemi), tak, że nóg dźwigającego tę makietę nie widać i sprawia wrażenie, że harcuje na koniu — uwija się na czele barwnej świty po ulicach, tłukąc przechodniów ogromną buławą. Każde dziecko wie o tym, w Polsce. Siedemset lat... Nie wiadomo już, co legenda, a co rzeczywiste zdarzenie.
A tu oni?
„Oni" też mają swoją legendę, związaną z tym zdarzeniem, która powstała w czasie odwrotu i klęski. Z niezdarnych słów ich starszyzny, ze stękania tłumacza można wyrozumieć, że ich kapłani wytłumaczyli klęskę tym, że zastrzelono „polskiego muezina”, wzywającego do chwalenia Boga. Że czasze sprawiedliwości są ciężkie. Że nie przeważy się zadośćuczynienia, nie będą miały ludy nad Amu-Darią pokoju ani wolności, dopóki trębacz z Lechistanu nie odegra tego samego hejnału w Samarkandzie.
Poradlone twarze starszyzny prześwietlają się uśmiechem. Myśleliśmy, że przyjdziecie jako wrogowie... a ot, Allah, niech będzie pochwalone imię Jego, sprawił, że zdejmiecie klątwę tego czynu z nas jako przyjaciele.
W oznaczony dzień stanęli trębacze kolorowo i buńczucznie, z fanfarami, z „płomieniami” przy świecących trąbach przed turkusową kopułą Bibi-Khanum. Wypełzły z ubogich lepieńców, stał tłum milczący i nieruchomy. A kiedy hejnał wspiął się na najwyższą nutę i zamarł — tłum przebiegł dreszcz, jakoby dopełniło się siedemsetletnie przeznaczenie i pękł urok.”

Przytoczony urywek pochodzi z 4 zeszytu Reporterskiej Aukcji Zdarzeń „Białe plamy” Oficyna Literatów „Rój” Warszawa 1989

wtorek, 16 grudnia 2008

Sen

Wszyscy wiedzą, że jestem człowiekiem niezwykle łagodnym, wyrozumiałym, pełnym dobroci i taktu. Jestem przy tym człowiekiem raczej skromnym. Wyliczenie mych zalet spowodowane było wyłącznie temu, aby przybliżyć nieznajomemu czytelnikowi moją osobę oraz aby przypomnieć najbliższym niedowiarkom moją szlachetność.
Nie o moich zaletach chciałem jednak napisać. Sypiam dość dobrze, bez żadnych sensacji. Onegdaj jednak miałem sen, który przeniósł mnie w dawne dobre lata. W moich marzeniach sennych pojawiła się córka i przedstawiła jakiegoś chłopca jako kolegę. Ze studiów oczywiście. Przyjechali około 100 kilometrów na weekend celem swobodnego, nie zakłóconego niespokojnym rytmem życia w dużym mieście dokończenia przerwanych wątków w dyskusji nad marnością życia w obecnej rzeczywistości. Intelektualiści się znaleźli. Lecz nie ze mną takie numery. Pamiętam, że ja w ich wieku odznaczałem się większą inwencją … ale nie będziemy nad tym się rozwodzić.
Mocno zaniepokojony o możliwość zakusów na niewinność mojej latorośli tego, jak go będziemy zwali kolegi, podczas trzeciej takiej wizyty musiałem odpowiednio zareagować. Podczas obiadu wygłosiłem przemowę, której dosłownie przytoczyć nie mogę, bowiem tuż po przebudzeniu byłem tak zachwycony tą sytuacją, że zapomniałem zapisać sobie jej przebieg. Nie mniej wyglądała ona w ten sposób, że najpierw opisałem w niezbyt przychylnym tonie samą fizjonomię „kolegi” dziwiąc się, że córka moja, która ma tak wyrobiony gust i poczucie piękna mogła się w ogóle zgodzić na jego obecność w pobliżu swojej osoby. Następnie zapewniłem go, że pilnie go obserwuję i będę notował wszystkie zauważone minusy, które oczywiście odpowiednio będę komentował, rzecz jasna w imię dobrze pojętej troski o moją niewinną potomkę, potomkinię? Moje szczęście było tym pełniejsze, że moja Grażka tym razem nie przerwała mi ani razu (znaczy się we śnie).
Ale jak to w życiu bywa, był to tylko sen. Dobrze, że w ogóle był. A życie jak to życie bywa pokrętne jak mawiał poeta. Do owego "kolegi" zwracam się obecnie po imieniu nie zapominając dodać przedrostka "drogi zięciu".