środa, 21 stycznia 2009

Wspominki

Wspomnienia z przeszłości u wielu ludzi kojarzą się z przyjemnymi rzeczami. Nie inaczej jest ze mną. Przykrych rzeczy nie pamiętam, albo staram się nie pamiętać. Mój obecny temat wiąże się z zimą. Ostatnio w telewizji ciągle podają warunki śniegowe i prawie zawsze jest mowa o Zieleńcu – taka wioska w Kotlinie Kłodzkiej słynąca z tego, że posiada stok nachylony na północną stronę oraz z tego, że tam zawsze jest śnieg.
Przypomniały mi się moje ostatnie lata „wolności kawalerskiej” (pierwsza połowa dekady lat siedemdziesiątych). Wtedy, w moim zakładzie pracy wykształciła się tradycja zimowisk w Dusznikach Zdroju. Dwa tygodnie w schronisku „Pod muflonem”. Braliśmy sobie urlopy na ten okres. Turnus liczył około pięćdziesiąt osób obojga płci i wypełniony był zwiedzaniem ciekawych miejsc w okolicy, degustowaniem wód zdrojowych, których nie brakowało oraz przede wszystkim jazdy na nartach. Często również zapraszaliśmy do siebie znanych ludzi. Tu poznałem kapitana żeglugi jachtowej Krzysztofa Baranowskiego, który jak przystało na Yachtsmena zawstydził nas wszystkich swoją wyśmienitą umiejętnością jazdy na nartach. Przy schronisku znajdował się piękny stok z wyciągiem, na którym całkiem spore grono zapaleńców zapamiętale ćwiczyło odstokowe i dostokowe, a bardziej zaawansowani nawet śmigi. Pod koniec turnusu organizowany był nieodmiennie slalom, którego zdobywca pierwszego miejsca zajmował poczesne miejsce w nazbyt skomplikowanym systemie hierarchii ważności również w naszym przedsiębiorstwie. Mimo, że i tak wszyscy nawzajem znaliśmy się, tradycja nakazuje, aby odbył się wieczorek zapoznawczy. Jak wiadomo, z tradycją nie wolno walczyć. Turnus w zasadzie był imprezą zamknięta, a więc nikt nie patrzył na i tak nazbyt tolerancyjne zakazy odnoszące się do problemu nadużywania alkoholu w miejscach publicznych. Tak więc wieczorek zapoznawczy zapisał się w pamięci uczestników jako impreza niezwykle udana.
Chyba nikogo nie zdziwi fakt, że następnego dnia było dziwnie mało chętnych do szlifowania swoich umiejętności narciarskich. Trzeba ci wiedzieć pilny czytelniku(czko) moich wspomnień, że aktualna zima nie miała najmniejszych podstaw, aby mienić się zimą. Śniegu nie było ani na lekarstwo, wobec tego (bogaty sponsor w osobie (prawnej) naszego przedsiębiorstwa spowodował, że mieliśmy do dyspozycji autokar) najbardziej zagorzali narciarze jeździli kilka kilometrów właśnie do Zieleńca, gdzie „śnieg jest zawsze”.
Jak zwykle człowiek obsługujący wyciąg włączył to urządzenie i zaczęliśmy z zapałem jeździć po stoku. Ponieważ jak wspomniałem wcześniej zima nie była łaskawa dla narciarzy i z powodu, że był to środek tygodnia, na stoku oprócz nas nie było nikogo. Mieliśmy wykupiony zbiorowy karnet na korzystanie z wyciągu. Po jakimś czasie, gdy słonko wzeszło trochę ponad horyzont i zaczęło trochę przygrzewać niektóre z naszych koleżanek doszły do wniosku, że pora zadbać o swoją urodę. Bardzo pomysłowo powiązały kijki z nartami tworząc całkiem wygodny leżak i ułożyły się na nim buziami do słońca. Przez przypadek zrobiły to na samej górze stoku. My chłopcy po krótkim czasie również poszliśmy w ich ślady. Oczywiście z kurtuazji. To, że przy okazji resztki alkoholu ulatniały się z naszych głów nie należy brać pod uwagę. Obsługujący wyciąg, gdy stwierdził, że wszyscy są na górze i jakoś nikt nie zjeżdża wyłączył wyciąg i nad stokiem zapadła błoga i niczym nie zmącona cisza.
W pewnym momencie ciszę tą przerwał jakiś WRZASK!
Okazało się, że jedna z koleżanek poczuła nieodpartą potrzebę bycia przez chwilę samą. Po cichu założyła narty i udała się na bezpieczną odległość powyżej nas. Tam zdjęła to co miała poniżej pasa i kucnęła przyjmując klasyczną pozycję do zjazdu „na jajo”. Przypadkowo nie stała w poprzek stoku, tylko w dół. Wystarczył jeden maleńki przypadkowy ruch i narty poniosły. Spodnie i figi miała poniżej kolan i nie mogła skutecznie zahamować, czy skręcić. Żeby to zrobić, musiałaby jednocześnie stać na wyprostowanych nogach, a nie chciała pokazywać wszystkim swojej płci. Skulona pozycja sprzyjała uzyskiwaniu coraz większej prędkości. Nie chciała również wykonać nagłego hamowania metodą „upadku” bo chyba nie chciała gołym ciałem stykać się ze śniegiem. Świeciła więc biedaczka piękną częścią swojego ciała i gnała w dół krzykiem budząc wszystkich obecnych. Tak zjechała na dół jakoś nie wywracając się po drodze.
Co było później śmiechu i zachwytu, to było. Dostała nagrodę za bezwypadkowy i wielce efektowny zjazd. Takich momentów się nie zapomina.

poniedziałek, 12 stycznia 2009

O Zwierzętach

Bardzo lubię telewizyjne programy ogólnoedukacyjne, szczególnie „Powiązania”. Podoba mi się cała konstrukcja myślowa audycji (właśnie powiązania) zmierzająca poprzez liczne ciekawostki ze świata nauki i wynalazczości do finałowego tematu.
Zwierzęta, chyba jeden z najbezpieczniejszych tematów oprócz pogody, nie tylko w zamierzchłej przeszłości, gdy na przykład wspomnienie o bocianie, że ma czerwony dziób było powodem do śledztwa w sprawie działalności wywrotowej, antysocjalistycznej oczywiście (fakt autentyczny, dotknął dyrektora Wrocławskiego ZOO).
Co mają wspólnego zwierzęta i kanał Sueski? Nic? A może jednak? Otóż w czasach, gdy w Egipcie rządził król Egiptu - dostojny (oczywiście zapomniałem imienia), Anglia i Francja widząc wielkie przyszłe korzyści mocno zabiegały o koncesję na jego budowę. Po sowitym opłaceniu wszystkich ministrów (w wyższych sferach nie dawało się łapówki, tylko prezenty) król zaprosił obydwu konkurentów (ambasadorów) na wspólną ucztę, na której miała być ogłoszona ostateczna decyzja. Gdy pojawiło się główne danie, czyli baranina, król własnoręcznie wydłubał ze łba rzeczonego barana oko i jako największe uhonorowanie wręczył je do zjedzenia ambasadorowi Anglii. Ten jak przystało na dżentelmena z odrazą odmówił zjedzenia. Król tedy zaoferował to oko Francuzowi, który przyzwyczajony do jedzenia różnych frykasów z przyjemnością je zjadł. Historia nie mówi co było powodem, że koncesję na budowę kanału dostali Francuzi, ale kto wie czy to oko nie przeważyło szali.
Moja siostra, gdy przeczytałem jej tą sensację, podczas najbliższych świąt Bożego Narodzenia zażądała, aby na stole pojawił się karp (nie smażony) obowiązkowo z oczami i wobec nas wszystkich biesiadników te oczy zjadła. Zachwalała je jako bardzo smaczne („dzikie” araby wiedziały co smaczne), lecz mimo zachęty jakoś nikt z rodziny nie zdecydował się na degustację.
Wiele lat później, gdy byłem już żonaty i dzieciaty wszedłem do sklepu mięsnego celem zakupu między innymi karmy dla zwierząt (psa), która była sprzedawana pod postacią kiełbasy. Po wejściu do sklepu, a była całkiem spora kolejka do lady, krzyknąłem ponad głową kolejkowiczów, i oczywiście tak jak to potrafię na cały głos, „czy jest psia kiełbasa!!??”. Sprzedawczyni kiwnęła mi głową, że tak, więc spokojnie stanąłem w kolejce. Stojąca przede mną pani obróciła się do mnie z dziwnym wyrazem oburzenia na twarzy, więc odpowiedziałem jej również tak, żeby wszyscy w sklepie usłyszeli: „tak lubię ją, tylko oczy wyrzucam”. Paniusia wyszła za sklepu. Ucieszyło mnie to ze zrozumiałych względów, bo przecież zmniejszyła się kolejka.
A co to ma wspólnego z tematem dzisiejszych moich rozmyślań? Chyba nic poza tym, że bardzo fajnie mi się pisało.