niedziela, 31 sierpnia 2008

Grzybobranie

Już od późnej wiosny zaczynają się rozmowy o grzybach. Trwa analizowanie stanu pogody i jej wpływu na przyszłe zbiory. A to za dużo deszczu i zimno, a to znowu odwrotnie: za sucho i spiekota. Przecież wszyscy wiedzą, że grzybnia musi mieć właściwe warunki i w odpowiednim czasie do rozwinięcia się. Podczas dojazdu do pracy, w autobusie, od lat uformowała się nieformalna partia zagorzałych grzybiarzy, której aktywnym członkiem jest właśnie Grażka, i która też żyje tylko tym jednym.
Wreszcie przychodzi ten wielki dzień, gdy ukazują się zaparkowane samochody na szosie prowadzącej przez las. Znak to nieomylny, że ich właściciele są właśnie w tam w środku lasu i zbierają grzyby.
Ostatecznym sygnałem do rozpoczęcia sezonu grzybobrania jest relacja któregoś z członków wspomnianej wcześniej partii grzybiarzy z wyprawy do lasu zakończonej stwierdzeniem, że "grzyby już są!". Działa to na nich jak nowina gajowego z "Pana Tadeusza": "niedźwiedź mospanie". Pryska zmęczenie. Grażka po przyjeździe z pracy i obiedzie nie odbywa już zwyczajowej drzemki, tylko odpowiednie ubranie się i do lasu.
Wraca po iluś tam godzinach. Prezentuje swoją zdobycz. Zaznaczając ile to musiała grzybów robaczywych odrzucić. Teraz trzeba to wszystko posortować i wyczyścić. W przypadku maślaków (niezwykle smaczne), obrać ze skórki, pokroić i wstawić do suszarki. Gdy uzbiera się partia do marynowania (te najmniejsze) zabawa przedłuża się o wsadzenie tego wszystkiego do słoiczków i odpowiedniego potraktowania.
W pracach tych uczestniczę w różnym stopniu (raczej mniejszym niż w większym). Jednak mój udział zaznacza się w końcowych pracach. Ja to właśnie mielę wysuszone ogonki i nieforemne kapelusze na proszek (rewelacja jako przyprawa do różnych potraw) i umieszczam te wszystkie skarby w piwnicy.
Najbardziej ukochanymi grzybami dla Grażki są czerwone kozaki. Pociechy – jak mawia. Cieszy się z nich jak dziecko. Przypuszczam, że bardziej z powodu na ich wygląd, niż smak. Później podczas konsumpcji ja neofita nie widzę różnicy. Efektem tych systematycznych wypraw po grzyby jest coraz większy zapas grzybów w spiżarni. Jednak myślę, że największym pożytkiem z grzybobrania dla Grażki jest fakt, że w lesie nie pali papierosów. Trzeba też widzieć jej minę (zadowolenia i szczęścia), gdy przygotowując jakieś danie poleca mi przynieść z piwnicy grzybki (transport wszystkiego do i z piwnicy to moja domena) i nie żałując hojnie czerpie z naszych zapasów.
Jaka jest różnica między wędkarzami, a grzybiarzami? Żadna. Może tylko trochę mniej przesadzają w relacjonowaniu swoich zdobyczy, ale są tak samo zapaleni i oddani swojej pasji. I o to chodzi. Człowiek bez swojej pasji jest niepełnym człowiekiem.

środa, 20 sierpnia 2008

Olimpiada

Szybciej, mocniej i tak dalej. Co zostało ze szczytnych idei Barona? Co ze szlachetną i bezinteresowną rywalizacją? Czy Baron Pierre de Coubertin zdawał sobie sprawę z tego, że przecież w tamtych starożytnych czasach igrzyska były również komercyjnymi? Zwycięzcy poszczególnych dyscyplin oprócz chwały otrzymywali całkiem pokaźne fortuny od swych sponsorów – jakbyśmy to ich dzisiaj nazwali. Tu dygresja: jakże żałosną jest wiadomość, że medaliści z Białorusi będą dostawali od rządu dożywotnio, bezpłatnie co pewien czas określoną ilość kiełbasy. Jak to się ma na przykład w Polsce do dodatku do przyszłej emerytury dla medalistów. Przypominam sobie, że w mistrzostwach w piłce nożnej zawodnicy któregoś z karaibskich państw mieli obiecane domki jednorodzinne dla każdego w przypadku zdobycia przez nich medalu.
Z drugiej strony pamiętamy, że odsunięto od igrzysk słynnego francuskiego narciarza (nazwiska nie wspomnę), bo wziął pieniądze za reklamę, a to jest już zawodowstwo. Była to chyba ostatnia próba ratowania statusu amatora w sporcie. Wyjściem z sytuacji był przykładowo taki wybieg, że menadżer wzywał do siebie danego sportowca i przy świadkach zakładał się z nim na jakąś dużą sumę, że ten nie przeskoczy krzesła. Sportowiec oczywiście przeskakiwał i wygraną inkasował – też paranoja.
Wytworzył się podział: W państwach „kapitalistycznych” sportowcami byli studenci, którzy otrzymywali za dobre „postępy w nauce” odpowiednie stypendium. W państwach „socjalistycznych” natomiast nie było żadnych wynagrodzeń za uczestnictwo w sporcie. Były tylko zwroty kosztów podróży i utrzymania oraz tak zwane diety. – pełna paranoja.
Na szczęście zlikwidowano wreszcie wymóg amatora w sporcie. Przynajmniej nikt już nie musi nikogo okłamywać. Została moim zdaniem bardzo słusznie utrzymana w mocy zasada braku jakichkolwiek reklam na olimpiadach.
Jeśli już zgodziliśmy się na fakt istnienia komercjalizacji w sporcie to co z dopingiem? Istnieje doping dozwolony i niedozwolony. Znajomy ciężarowiec mówił mi, że łyżka miodu przed wyjściem na podium przynosi cuda. To jest to doping, czy nie? A jeśli tak, to w myśl definicji o dopingu jest dozwolony, czy nie? Celowo przytaczam taki przykład. Co bowiem będzie z dopingiem, gdy okaże się że opracowano technikę genowego dopingu. Niewykrywalnego, a o takich próbach już słychać.
Ale co nas – kibiców to obchodzi? My chcemy wyników i medali. Oczywiście ma je zdobyć nasz reprezentant. Już przecież starożytni Rzymianie powiadali: chleba i igrzysk. Sport jest to narzędzie do sterowania masami. Jest to najlepsza propaganda. Za sportowcami stoją politycy i robią z nami co im się zamarzy.
Boli trochę, że ostatnio złamany został ostatni kanon starożytnych igrzysk. Kanon pokoju. Co nam politycy jeszcze wymyślą?

poniedziałek, 11 sierpnia 2008

Jak to się zaczęło

Esej. Co to takiego jest? Czy ktoś kiedyś w szkole powiedział nam co to jest? Domyślam się, że coś pisanego. W naszej kulturze szkolnej termin nieznany. Nieśmiertelne tematy wypracowań to: „Charakterystyka Janka Muzykanta”, czy „Co miał na myśli Mickiewicz pisząc…”, ewentualnie ciągłe streszczania następnych rozdziałów z antologii jako własne myśli i opracowania. Najlepszy sposób aby znienawidzić ten przedmiot. Uczono nas o literaturze, a nie literatury. Nie umiemy samodzielnie poznać jej piękna. Dodam jeszcze, że to co my mieliśmy, to jeszcze betka. Obecnie małolaty takiego „Pana Tadeusza” przerabiają przez kilka lat. W każdym roku po kilka ksiąg. Dodatkowo muszą wiedzieć jaki jest rozbiór strof wiersza na sylaby, akcenty i takie tam. Żyć i nie umierać – chciałoby się powiedzieć.
Zatwardziały technokrata musiał wreszcie kiedyś zmięknąć. Zaczęło się nieoczekiwanie od najsłabszej strony. Od serca. Taka jedna wpadła w oko i nie było szans na wyjęcie (z oka oczywiście). Czego to nie wymyślałem, żeby wreszcie się umówiła. Książki można by napisać. Zastosowałem metodę zaskoczenia. Zadzwoniłem i powiedziałem, że mam jej coś ważnego do powiedzenia. NIE NA TELEFON! Przyszła do kawiarni i na pytanie co to tak ważnego mam jej powiedzieć odparłem, że właśnie mam imieniny. W odpowiedzi kazała pokazać sobie dowód osobisty. Dokładnie go przejrzała, potem oddała i taki był początek końca mojego kawalerstwa.
Tylko, co to ma do rzeczy? Ano to, że postanowiłem być oryginalny i kupić jej coś na prezent ślubny (oczywiście oprócz pierścionka z diamencikami). Grażka miała ciągoty do zbierania różnych niepotrzebnych rzeczy. Miała takie, nawet ładne pudełko, w którym trzymała różne ciekawe monety, które skądś miała. Lubiła je przeglądać i układać. Natchnęło mnie żeby kupić jej właśnie monetkę. Miałem 100 dolarów. Prawda, nikt już nie wie co to znaczyła taka suma w połowie lat 70-tych. Przelicznik wynosił 1do 100, ale nie to było ważne. W Peweksach (znowu czy ktoś pamięta co to było?) można było za to kupić cuda. Kupiłem jej dwie pamiątkowe monety srebrne 50zł i 100zł. W ładnych plastikowych etui. Zrobiłem tym furorę. A Grażka? Na drugi dzień poleciała i zapisała się do PTAiN (Polskie Towarzystwo Archeologiczne i Numizmatyczne). Zaczęła zbierać monety „na poważnie”. Pocieszałem się przez dłuższy czas, że przecież jest to lokata kapitału, że na pewno będzie można to sprzedać. Nic z tych rzeczy. To wszystko jest nie do sprzedania. Myślałem później, że spieniężymy trochę tego przy okazji budowy domku – też nie wypaliło. Dom zbudowałem, długi popłaciłem, a te kilka kilo srebra leży i śmieje się ze mnie.
Pomału zacząłem wciągać się w to zbieractwo. Specjalizowaliśmy się w monetach polskich i francuskich. Zainteresowało mnie co to było wtedy warte. Zacząłem wertować różne źródła. Stąd tylko mały kroczek do historii (kiedyś nie lubiłem historii, długo by o tym pisać). Dodatkowo Grażka zaczęła studiować ekonomię. Kiedyś przypadkowo wpadła mi w ręce jej „Historia gospodarcza”. Jak dla mnie okazało się to bestsellerem. Nagle wszystko zaczęło w bardzo przejrzysty sposób układać się w jedną całość. Skąd wojny i o co. Dlaczego to państwo upadło, a to nie…i tak dalej. Historia stała się dla mnie ciekawą. Odrobiłem z dużą nawiązką tą historię z liceum.
Moim młodym przyjaciołom, którzy też mocno boczyli się na literaturę wmawiałem, że nie o to chodzi, by wszystko polubić. Inteligentny człowiek – a nie ma innej drogi by być inteligentnym niż oczytanie – powinien przede wszystkim znać podstawowe dzieła danych epok i prądów w twórczości i wyrobić sobie własną o nich opinię. Wyobraź sobie, że skutkowało. Dla mnie najważniejsza stała się prawda, że można być technokratą i jednocześnie interesować się kulturą, literaturą, muzyką.

piątek, 1 sierpnia 2008

Brak tematu

I o czym tu napisać? W epoce radiowej stałą pozycją repertuaru w mojej rodzinie było słuchanie felietonów doktora Jana Żabińskiego. Co tydzień o tej samej porze wygłaszał swe półgodzinne felietony. Był jeszcze sprzed wojny dyrektorem warszawskiego ZOO. Jakże barwnie potrafił opowiadać o zwierzętach, szczegółach z ich życia i budowy. Żeby dopełnić jego charakterystykę podam, że razem ze swoją żoną byli jednymi z pierwszych udekorowanych po wojnie orderem Sprawiedliwy Wśród Narodów Świata. Było za co. Zresztą za działalność w AK i walkę w Powstaniu został wyrzucony z dyrektorowania w ZOO. Ale to już drobiazg.
Już jako dziecko miałem ciągoty do techniki. Moim stałym prezentem na wszystkie urodziny, imieniny, choinki był mechaniczny traktor. Taki nakręcany na kluczyk. Bawiłem się nim przez kilka dni, a potem następowało nieodmiennie rozkręcanie na kawałki i badanie jak to działa. To było szczęście! Najlepszą zabawą był stary poniemiecki rower. Był mój. Można było go bez ryzyka, że będzie awantura rozkręcać, montować na nowo, zmieniać, dodawać, słowem raj. Zawsze chciałem być inżynierem. Tylko w okresie felietonów Żabińskiego zastanawiałem się, czy przypadkiem nie być zoologiem. Wymyśliłem sobie ichtiologię w Olsztynie, bo wiązało się to w perspektywie z podróżami po morzach świata. Łączyło jednocześnie z państwem Centkiewiczów poprzez ich książki o polarnych krańcach Ziemi oraz z Karolem Borchardtem - autorem książki „Znaczy kapitan”, jedną z nielicznych książek, które czytałem kilka razy. Człowiekiem, który potrafił zarazić radością z życia i wykonywanej pracy oraz w niezłomnym dążeniu do zdobycia ukochanego zawodu. Na szczęście trwało to krótko (mam na myśli oczywiście ichtiologię).
Tu wtrącę małą dygresję. Swojego czasu będąc jeszcze w liceum, kolega opowiadał o kimś ze swoich znajomych, czy rodziny, jak ten zdawał egzamin maturalny z angielskiego. Wyczuł, że komisja nie zna ani słowa po angielsku, a sam w tym temacie nie był orłem. Omawiając (po angielsku) życiorys Waszyngtona mówił: „Waszyngton, krzesło, ławka, stół, Waszyngton” i tak dalej. Komisja była oburzona na wykładowcę, który ocenił tą piękną wypowiedź na zaledwie trójkę. Otóż ta scena opisana była w tygodniku „Morze” w którym Borchardt zamieszczał urywki swej przyszłej książki, właśnie ”Znaczy kapitan”. Nie zdradziłem się wtedy, że znam tą sprawę, ale tym bardziej pamiętam. W tygodniku „Morze”, „Skrzydlata Polska” i innych rozczytywałem się w EMPIKU.
W moim pojęciu przyszły inżynier nie powinien zbytnio angażować się sprawami związanymi z „humanistyką”. Co prawda to pojęcie nie przeszkadzało mi być dobrze oczytanym. Połykałem książki w tempie około 50 stron na godzinę już w szkole podstawowej, ale było to „dozwolone”, bo mogło się to przydać podczas studiów technicznych. Do tego doszedł jeszcze jeden element. Otóż dziewczyna, w której byłem (a jednak) zakochany robiła dziwne oczy na widok naszego historyka. Jasne jest że nie mogłem uczyć się historii. Byłoby to poniżej mojej godności. Nie wymienię, która to była wybranką mojego serca, bo nie ma to żadnego wpływu na kulistość ziemi. W ogóle o tym fakcie wiedziałem tylko ja (och ta romantyczna dusza Polaków).
Moja Babcia z kolei w stosunku do mojej osoby miała tylko dwa życzenia: żebym ją kiedyś wyspowiadał (wtedy jako dziecko jeszcze chodziłem do kościoła) i żebym nad jej grobem zagrał na skrzypcach. Raz na urodziny dostałem od niej kartkę z życzeniami: „Czem będziesz? Inżynierem, lotnikiem, a może księdzem? Zgadnij, o co się Babunia dla Ciebie modli”. (Cytat dosłowny. Słowo „Czem” wynikało z przedwojennej składni). Moja Mama nie miała zamiaru skierowywać mnie na tory seminarium duchownego, ale namówiła mnie, żebym dla świętego spokoju, jak powiedziała, zapisał się do szkoły muzycznej. Tą pigułę jakoś musiałem przełknąć i na muzykę chodziłem. Została mi, czego nie mogę się do dziś nacieszyć, wrażliwość na muzykę i niezwykła czułość ucha. Potrafiłem wyczuć u mojej córki Agaty (którą też "namówiłem" na muzykę), każdy fałsz i niedoskonałość tempa.
Czuję się jak właśnie ten mój ulubiony Pan Żabiński ze swym cotygodniowym felietonem. Robię to z przyjemnością, bowiem mimo wszystko powrót w tamte czasy jest dla mnie miłym zajęciem. Jeden z jego felietonów miał podobny tytuł jak mój.