piątek, 1 sierpnia 2008

Brak tematu

I o czym tu napisać? W epoce radiowej stałą pozycją repertuaru w mojej rodzinie było słuchanie felietonów doktora Jana Żabińskiego. Co tydzień o tej samej porze wygłaszał swe półgodzinne felietony. Był jeszcze sprzed wojny dyrektorem warszawskiego ZOO. Jakże barwnie potrafił opowiadać o zwierzętach, szczegółach z ich życia i budowy. Żeby dopełnić jego charakterystykę podam, że razem ze swoją żoną byli jednymi z pierwszych udekorowanych po wojnie orderem Sprawiedliwy Wśród Narodów Świata. Było za co. Zresztą za działalność w AK i walkę w Powstaniu został wyrzucony z dyrektorowania w ZOO. Ale to już drobiazg.
Już jako dziecko miałem ciągoty do techniki. Moim stałym prezentem na wszystkie urodziny, imieniny, choinki był mechaniczny traktor. Taki nakręcany na kluczyk. Bawiłem się nim przez kilka dni, a potem następowało nieodmiennie rozkręcanie na kawałki i badanie jak to działa. To było szczęście! Najlepszą zabawą był stary poniemiecki rower. Był mój. Można było go bez ryzyka, że będzie awantura rozkręcać, montować na nowo, zmieniać, dodawać, słowem raj. Zawsze chciałem być inżynierem. Tylko w okresie felietonów Żabińskiego zastanawiałem się, czy przypadkiem nie być zoologiem. Wymyśliłem sobie ichtiologię w Olsztynie, bo wiązało się to w perspektywie z podróżami po morzach świata. Łączyło jednocześnie z państwem Centkiewiczów poprzez ich książki o polarnych krańcach Ziemi oraz z Karolem Borchardtem - autorem książki „Znaczy kapitan”, jedną z nielicznych książek, które czytałem kilka razy. Człowiekiem, który potrafił zarazić radością z życia i wykonywanej pracy oraz w niezłomnym dążeniu do zdobycia ukochanego zawodu. Na szczęście trwało to krótko (mam na myśli oczywiście ichtiologię).
Tu wtrącę małą dygresję. Swojego czasu będąc jeszcze w liceum, kolega opowiadał o kimś ze swoich znajomych, czy rodziny, jak ten zdawał egzamin maturalny z angielskiego. Wyczuł, że komisja nie zna ani słowa po angielsku, a sam w tym temacie nie był orłem. Omawiając (po angielsku) życiorys Waszyngtona mówił: „Waszyngton, krzesło, ławka, stół, Waszyngton” i tak dalej. Komisja była oburzona na wykładowcę, który ocenił tą piękną wypowiedź na zaledwie trójkę. Otóż ta scena opisana była w tygodniku „Morze” w którym Borchardt zamieszczał urywki swej przyszłej książki, właśnie ”Znaczy kapitan”. Nie zdradziłem się wtedy, że znam tą sprawę, ale tym bardziej pamiętam. W tygodniku „Morze”, „Skrzydlata Polska” i innych rozczytywałem się w EMPIKU.
W moim pojęciu przyszły inżynier nie powinien zbytnio angażować się sprawami związanymi z „humanistyką”. Co prawda to pojęcie nie przeszkadzało mi być dobrze oczytanym. Połykałem książki w tempie około 50 stron na godzinę już w szkole podstawowej, ale było to „dozwolone”, bo mogło się to przydać podczas studiów technicznych. Do tego doszedł jeszcze jeden element. Otóż dziewczyna, w której byłem (a jednak) zakochany robiła dziwne oczy na widok naszego historyka. Jasne jest że nie mogłem uczyć się historii. Byłoby to poniżej mojej godności. Nie wymienię, która to była wybranką mojego serca, bo nie ma to żadnego wpływu na kulistość ziemi. W ogóle o tym fakcie wiedziałem tylko ja (och ta romantyczna dusza Polaków).
Moja Babcia z kolei w stosunku do mojej osoby miała tylko dwa życzenia: żebym ją kiedyś wyspowiadał (wtedy jako dziecko jeszcze chodziłem do kościoła) i żebym nad jej grobem zagrał na skrzypcach. Raz na urodziny dostałem od niej kartkę z życzeniami: „Czem będziesz? Inżynierem, lotnikiem, a może księdzem? Zgadnij, o co się Babunia dla Ciebie modli”. (Cytat dosłowny. Słowo „Czem” wynikało z przedwojennej składni). Moja Mama nie miała zamiaru skierowywać mnie na tory seminarium duchownego, ale namówiła mnie, żebym dla świętego spokoju, jak powiedziała, zapisał się do szkoły muzycznej. Tą pigułę jakoś musiałem przełknąć i na muzykę chodziłem. Została mi, czego nie mogę się do dziś nacieszyć, wrażliwość na muzykę i niezwykła czułość ucha. Potrafiłem wyczuć u mojej córki Agaty (którą też "namówiłem" na muzykę), każdy fałsz i niedoskonałość tempa.
Czuję się jak właśnie ten mój ulubiony Pan Żabiński ze swym cotygodniowym felietonem. Robię to z przyjemnością, bowiem mimo wszystko powrót w tamte czasy jest dla mnie miłym zajęciem. Jeden z jego felietonów miał podobny tytuł jak mój.

Brak komentarzy: