niedziela, 31 maja 2009

Zjazd

No i odbył się zjazd absolwentów. Uprzednio byłem już na zjeździe jubileuszowym organizowanym przez szkołę. Wielka oficjalna feta, która tak naprawdę wcale nie służyła do zacieśniania znajomości. Panowie dyrektorzy rozdali sobie zaszczyty i laurki oraz zaprosili jubilatów na poczęstunek. Co prawda, było później godzinne spotkanie w klasie, a potem całonocny bal na Zamku Książ, gubiliśmy się jednak w tłoku wszystkich roczników. Ogólnie nie było źle więc, gdy dowiedziałem się, że klasa organizuje coroczne prywatne spotkania bez namysłu zgłosiłem swój akces.
Impreza odbyła się w Dziećmorowicach (taka peryferyjna wioska na obrzeżach Wałbrzycha) w malowniczo położonym zajazdo-hotelu przy drodze wiodącej do Zagórza Śląskiego. Pamiętam, że jako kilkuletnie pacholę chodziłem nad zalew właśnie tą drogą, tylko że wtedy była to polna ścieżka. Obecnie wyasfaltowana. Cóż czasy się zmieniają. Nad zalewem tylko tama i droga do niej pamiętają dawne lata. Dziury na niej przypominają nasze szczęki, pełno ubytków i braków.
Oficjalne otwarcie nastąpiło po południu. Uroczyste zagajenie wykonała Ida dając tym samym sygnał do zanurzenia się w objęcia Bachusa i Obżartusa. Nikt się nie oszczędzał. Następnego dnia rankiem około godziny dziesiątej śniadanko oraz żegnanko.
Tyle jeśli idzie o relacje naocznego świadka i uczestnika wydarzeń. Szczegółów niestety nie podaję ze względów czysto autocenzuralnych. A nuż wnuk w przyszłości przeczyta, że ten czy ów był w stanie wskazującym, a obecnie jego potomek w prostej linii kandyduje do… (możliwości wiele). Czysta pożywka dla pijarowców.
Impreza jakiej wiele w życiu przeżyłem. Ta jednak zachwyciła mnie czymś innym. Natychmiast po przyjeździe znalazłem się z powrotem w mojej klasie. Z jej atmosferą i ogólną radością. Bez uprzedzeń, zawiści, podkładania sobie nawzajem różności. Każdy był tam człowiekiem, pełnoprawnym obywatelem tej społeczności. Śmiechy, żarty i wspominki, którym nie było końca.
Zdarzył się jednak wypadek, który pozornie bez znaczenia zmusił mnie do refleksji. Klasa nasza była dosyć szczególna pod względem pochodzenia. Byli wśród nas Żydzi cudem ocaleni z pogromu wojennego, greckie dzieci uciekinierów po puczu pułkowników, grupa niemieckich autochtonów, francuskich reemigrantów, emigrantów z ZSRR i jeszcze kogoś tam. Trzeba zaznaczyć, że nie spotykałem się wtedy z najmniejszymi przejawami wrogości, czy niechęci do jakiejkolwiek nacji. Otóż w pewnym momencie kolega Grek wspomniał, że między Grecją i Izraelem istnieje przyjaźń, która przejawia się między innymi tym, że oba te państwa tradycyjnie już zapraszają na swoje uroczystości wysokich przedstawicieli drugiego państwa. Dodałem, że dzieje się to mniej więcej tak, jak podczas przeszło stuletniego okresu zaboru państwa polskiego, na dworze Turcji nie chciano uznać tego faktu i niezmiennie oficjalnie pytano się, czy wśród przybyłych przedstawicieli państw znajduje się poseł polski. Na to kolega oburzył się, że w ogóle wymieniłem nazwę Turcja.
Rozmowa w ogóle nie dotyczyła tematów politycznych i moje wtrącenie też nie miało tego charakteru. Rzeczywiście ze szkoły wyniosłem świadomość, że Grecja była przez wiele lat pod okupacją turecką oraz znam fakt zaboru Cypru. Jednak z tych moich szczątkowych wiadomości nie wynikała prawda o stopniu wzajemnej niechęci (delikatnie mówiąc) obu tych narodów. Zdumiewa mnie fakt, że oba państwa nie mogą do dziś dojść do porozumienia. Gdyby tak Polska chciała rozliczać się z wszystkimi sąsiadami, to nie wiem do czego by doszło. Ze wszystkimi mieliśmy przecież jakieś konflikty, w których obie strony nie były bez grzechu.
Mile będę wspominał nasze spotkanie. Sądzą, że po owym nawet nie incydencie nie pozostanie nawet śladu. Z przyjemnością uścisnę na powitanie rękę tego kolegi za rok.

Brak komentarzy: